Facebook - polub nas!

Znajdź skrytkę!

Polecamy

Filmy

AconcaquaAconcaqua to najwyższy szczyt ziemi poza kontynentem azjatyckim o wysokości 6962 m n.p.m., leży on w Ameryce Południowej, a konkretnie w Argentynie i właśnie on był celem naszej wyprawy. Postanowiliśmy szturmować górę od strony wschodniej tak jak pierwsi polscy zdobywcy z 1934 roku: W.Ostrowski, S.Daszyński, S.Osiecki i K.Jodko-Narkiewicz. Nasi rodacy jako pierwsi pokonali górę od wschodu, stąd też nazwa podszczytowego lodowca - Lodowiec Polaków.

 

WYŻEJ NIŻ KONDORY
WYPRAWA NA DACH AMERYKI - ACONCAQUA

Po długim locie do Santiago i przejechaniu przez Andy do Argentyny rozpoczęliśmy od wykupienia zezwolenia na wspinaczkę w stolicy prowincji Mendozie. Zakupu dokonuje się w siedzibie Aconcaqua Provincial Park (znajduje się ona w Parku im. Gen. San Martin) i są możliwe trzy rodzaje pozwoleń: trzydniowe na "short trekking", siedmiodniowe na "long trekking" oraz dwudziestodniowe na "climbing" - my oczywiście wybraliśmy ten ostatni wariant. Następnym naszym krokiem było przemieszczenie się z powrotem z Mendozy do wylotu doliny Las Vacas, gdzie pojechaliśmy po prostu kursowym autobusem, po dojechaniu zaś załatwienie mułów na transport ekwipunku do bazy. I jedno i drugie poszło sprawnie i popołudniu rozbiliśmy obóz na samym dnie doliny w Punta de Vacas. Nasze muły miały przybyć następnego ranka, więc wędrowaliśmy po okolicy - wiatr hulał wciskając wszędzie unoszący się w powietrzu pył. Spotkana przez nas ekipa schodząca z góry twierdziła, że tam jest tak samo - ich relacja była dramatyczna: - Góra dziesiątkuje ludzi! - mówili. Tylko trzech ludzi z ich ośmioosobowego zespołu osiągnęło szczyt. Zrobiło to na nas wrażenie, tym bardziej, że wiatr się wzmagał. Następnego dnia ruszyliśmy z karawaną mułów w górę, wiatr jakby przycichł, a widoki w dolinie VacasPenitenty lodowca Relinchos były naprawdę przepiękne. Gorąco dało nam się we znaki, a wody nie wzięliśmy zbyt wiele, jednak po dotarciu do obozu Pampa do Lenas na wysokości około 2800 m odbiliśmy to sobie gotując morze herbaty do posiłku. Kolejnego ranka nasza karawana ruszyła dalej, najpierw muły przeprawiły nas po kolei przez Rio de Vacas, potem zaś dalej posuwaliśmy się w górę rzeki. Nieznacznie się zachmurzyło i prosto w twarz dął (dosłownie) wiatr, tak, że w marsz musieliśmy włożyć podwójny wysiłek. Popołudniu docieramy do następnego obozu - Casa de Piedra położonego na wysokości 3200 m, przedtem jednak raz jeszcze przekraczamy rzekę - tym razem bez pomocy mułów. Zakładamy obóz dokładnie w wylocie doliny Relinchos. Nasz dotychczasowy poganiacz mułów - Rafael z towarzyszącym mu synkiem zjeżdża w dół, a swoje obowiązki przekazuje Pablo, który właśnie dotarł tu z bazy Plaza Arentina. Pogoda jest nienajlepsza ale pod wieczór chmury nagle rozstąpiły się jak kurtyna i ukazał nam się widok, który poraził także pierwszych zdobywców: "W ujęciu stromych, biegnących setkami metrów w górę ścian wąskiego kanionu, jak w jakiejś fantastycznej oprawie, zobaczyliśmy wreszcie cel naszej podróży: Aconcaqua. Oblany złotem dogasającego dnia, raz po raz otulany chmurami - zrobił ogromne wrażenie. Pancerz lodowy błyszczał jak pochodnia, pionowa zerwa górnych skał, oblana zaciekami lodowymi, wyglądała groźnie i ponuro. Śmiała sylwetka Ojca Gór, oglądana z tej strony, daleko odbiega od łagodnych o kopulastych gór otoczenia"* - tak pisał Wiktor Ostrowski. Rankiem wraz z mułami wkroczyliśmy do kanionu i mozolnie pięliśmy się w górę nieskończoną ilość razy przeprawiając się przez rwący potok. Wyżej kanion Relinchos przerodził się w płaską, pociętą jarami dolinę, bardzo łagodnie wznoszącą się do stóp Aconcaqua. Tam właśnie na wysokości 4200 m położona jest baza Plaza Argentina. Planowaliśmy zrobić tam jeden dzień odpoczynku, lecz ze względu na dużą ilość ekwipunku i sprzyjającą pogodę, postanowiliśmy wyruszyć od razu następnego dnia do obozu I na wysokość 5000 m. W Plaza Argentina było sporo namiotów, strażnicy parkowi, a nawet lekarz. Pogoda się ustabilizowała, było bezwietrznie i zadziwiająco, jak na taką wysokość ciepło. Zmęczeni podejściem i mając na uwadze dzieńAconcaquga z przełęczy Ameghino-Aconcaqua następny położyliśmy się wcześnie spać. I znowu następnego dnia spakowaliśmy część ekwipunku i teraz już bez pomocy mułów rozpoczęliśmy wspinaczkę do obozu I. Do wysokości 4700 m droga była prosta i niezbyt stroma - posuwaliśmy się po lodowcu Relinchos, który jest pokryty grubą warstwą piargu. Później doszliśmy do skalnego progu i stąd wspinamy się ostro w górę z prawej strony mając wielkie pole penitentów. Jest bardzo ciężko, co chwila obsuwamy się w dół w luźnym piargu, tak, że do "jedynki" docieramy zupełnie wykończeni. To 5000m - spędzamy tu piętnaście minut, zabezpieczamy depozyt i rozpoczynamy odwrót do bazy. Przejście w obie strony zajęło nam około sześciu godzin. W bazie jak zwykle: posiłek, odpoczynek i sen - wieczorem pojawia się trochę wiatru, ale nie jest to słynny "viento bianco". Następnego dnia powtórzyliśmy wczorajszy schemat tzn. bierzemy następną część ekwipunku i przenosimy do obozu pierwszego. Aklimatyzujemy się dość dobrze, wczoraj wieczorem pojawiły się tylko niewielkie bóle głowy. I znów ten sam piarg daje nam popalić, chwila odpoczynku przy depozycie i jeszcze raz odwrót. Kolejnego dnia cała nasza ekipa przenosi się do "jedynki". Mimo tego, że aklimatyzowaliśmy się przez ostatnie dwa dni znowu wieczorem miałem punę - czyli objawy choroby wysokogórskiej. Następnego ranka znowu w górę, a ponieważ nasza forma nie jest najlepsza dotarliśmy tylko do przełęczy na wysokości 5400m pomiędzy Aconcaqua i Ameghino - tego dnia tylko dwie osoby osiągnęły obóz drugi na wys. 5900m. Na kolejne podejście wyruszamy z mocnym postanowieniem, że zostawimy depozyt w "dwójce", jednak wiatr na przełęczy jest tak silny, że wywraca nas razem z plecakami. Przeczekujemy przez godzinę schowani za skałą w nadziei na poprawę pogody, ale wiatr się wzmaga, więc po raz drugi zostawiamy depozyt na przełęczy i schodzimy skokami w dół, kładąc się przy silniejszych podmuchach. I zaczęło się - prawdziwy "viento bianco" nas dopadł, popołudnie, noc i następny dzień wiało i rzucało namiotem na wszystkie strony, a niesiony wiatrem śnieg wciąż nas przywalał. Spędziliśmy ten czas zaszyci w śpiworach, to śpiąc, to gotując,Schowany w skałach obóz II - 5900 m czy "enty" raz czytając jedyną posiadaną książkę i gazetę (krążyła między namiotami) - tylko konieczność odgarnięcia śniegu wyganiała nas od czasu do czasu z namiotu. Po drugiej nocy wiatr ucichł, wyszło słońce, więc wygramoliliśmy się z namiotów. Góry zmieniły szatę na śnieżną. Zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w kierunku dobrze nam już znanej przełęczy, zamierzając przenieść się do obozu drugiego. Do przełęczy doszliśmy bez przeszkód, pozostawiliśmy nasz depozyt (wrócimy po niego jutro), reszta ekipy była jeszcze sporo niżej. Pokonywanie wysokości szło nam bardzo mozolnie i w "dwójce" byliśmy około szesnastej. Tuż po tym nastąpiło kolejne załamanie pogody - znowu zaczęło wiać i śnieżyć. Szybko rozbiliśmy namiot i padliśmy wyczerpani, do obozu dotarł jeszcze jeden członek naszej ekipy. Niefortunnie rozdzielił się on namiot ze swoim partnerem (osobno stelaż i płachta), więc przygarnęliśmy go do naszego namiotu. Na szczęście do rana znowu się wypogodziło i zaraz po śniadaniu zeszliśmy ostatni raz na przełęcz zabrać depozyt. Po drodze spotkaliśmy resztę zespołu - okazało się, że pogoda zmusiła ich do nocowania na przełęczy - drugą noc spędziliśmy w "dwójce" już w komplecie. Następny dzień to przetransportowanie depozytu trawersem do obozu trzeciego - Białe Skały na wysokości 6000m na drodze normalnej. Po powrocie jeden z członków wyprawy, a mianowicie Irek Hebda postanowił zaatakować szczyt z obozuWidok ze żlebu Canaletta, ok. 6600 m drugiego trawersem do drogi normalnej - fałszywą drogą Polaków, a następnie drogą normalną przez Indepedencię na szczyt. Pozostała część zespołu w tym czasie przeniosła obóz do "trójki", wieczorem zaś dołączył do nas Irek po udanym ataku szczytowym. Przed nami atak szczytowy - już następnego ranka. W nocy zerwał się wiatr, a my rankiem mimo wszystko wyruszyliśmy w górę, jednak nie dotarliśmy nawet do Indepedencji (schron na wys. Ok. 6400m) i byliśmy zmuszeni zawrócić. Ryszard Pawłowski ze swoim zespołem także zawrócił owego dnia - nie ma sensu ryzykować - mówił - wiatr chce urwać głowę. Niepocieszeni zawracamy i zaszywamy się w namiotach w oczekiwaniu na poprawę pogody. Następnego ranka ten sam schemat, wyruszamy o ósmej i przez Indepedencię drogą normalną pniemy się powoli w górę - na szczęście wiatr nie jest zbyt silny i po 8-9 godzinach pokonując jeszcze z olbrzymim wysiłkiem słynny żleb Canaletta (to tutaj rozegrała się w 1944 roku tragedia dziewięcio osobowej wyprawy Georga Linka z której cztery osoby zginęły właśnie na tej drodze) docieramy na szczyt Aconcaqua 6962 m n.p.m. Na szczycie stanęli: Jan Dubianik - Kędzierzyn Koźle, Marek Hofman - Warszawa, Jan Jagielski - Jelenia Góra, Krzysztof Lisowski - Opole (kierownik wyprawy), Adam Kutny - Straszyn k/Gdańska, Maciej Świątkiewicz - Wrocław oraz Waldemar Witczak - Wrocław i łącznie z Irkiem Hebdą szczyt osiągnęło 9 z 10 osób naszej wyprawy. Ze szczytu schodzimy w rozsypce, ale w kontakcie wzrokowym, ostatni z nas do obozu dociera już w ciemnościach. Jedna osoba ma lekkie odmrożenia palców stóp - po za tym obeszło się bez strat. Teraz pozostało już zwinąć obóz i zejść do bazy Plaza de Mulas na wysokości 4200m (zaplanowaliśmy zejść inną drogą), gdzie przez dwa dni odpoczywamy i regenerujemy siły, a następnie ruszamy dalej przez Confulencję do Punta del Inca - wioski słynnej z naturanlego, skalnego mostu nad Rio Las Cuevas, a położonej przy Ruta Nacional no.7 - drodze do Mendozy. Wyprawa była przygotowana i prowadzona przez Agencję Trekkingową Everest z Opola.

Tekst i zdjęcia Adam Kutny

Na zakończenie kilka zdjęć z gór:


Chile gdzie przylecieliśmy z Europy:


Buenos Aires:


oraz pobliskiego miasteczka portowego Colonia w Urugwaju: