Najwyższy szczyt wyspy Hispanioli - Pico Duare o wysokości 3087m n.p.m. jest jedynym trzytysięcznikiem na Karaibach... Dach Karaibów leży w paśmie górskim Kordyliery Centralnej w założonym w 1956 roku Parku Narodowym Armando Bermudez. Na szczyt prowadzi kilka dróg - my wybraliśmy stromy, ale najkrótszy szlak Ruta La Ciénaga - zapraszamy :)
Naszą przygodę w karaibskich górach zaczynamy w miasteczku Jarabacoa – takim dominikańskim Zakopanym ;) do którego dotarliśmy autobusem z Puerto Plata. Stąd po obiedzie i dłuższym oczekiwaniu na transport w dalszą drogę wyruszyliśmy busem do położonej na wysokości 1100m n.p.m. wioski La Ciénaga de Manabo. Tutaj znajduje się brama do Parque Nacional José Armando Bermúdez i parkowe biuro w którym otrzymuje się zezwolenie na treking – oczywiście za opłatą :) Nocujemy w namiotach przy parkowych budynkach, ale wcześniej cofnęliśmy się jeszcze do wioski na kolację w sympatycznej knajpce. Rankiem po pobudce o szóstej rano zwijamy nasze bagaże, część zostaje jako depozyt w parkowym biurze, a ekwipunek na trzy kolejne dni pojedzie z nami w górę na mułach. Po śniadaniu wyruszyliśmy na szlak razem z naszym przewodnikiem (po szlakach można wędrować tylko z przewodnikiem) wyprzedzając muły – i tak nas dogonią… Pierwsze cztery kilometry ścieżka wznosi się tylko symbolicznie, a wędrujemy przez ‘eksplozję zieloności’ i tropikalny bambusowy las od czasu do czasu mijając niewielkie strumienie. Tak dotarliśmy do pierwszego miejsca odpoczynku – Los Tablones na wysokości 1300m n.p.m. Znajduje się tam kilka budynków (wszystko było pozamykane) i ławki gdzie zrobiliśmy krótką przerwę. Tutaj dogoniły nas nasze muły :) Było w miarę sucho – tylko od czasu do czasu pojawia się trochę błota, ale to środek trwającej od grudnia do kwietnia pory suchej gdy w górach jest dość chłodno. Ale tropikalny klimat sprawia, że poza kilkoma suchymi miesiącami okolicę nawiedzają ulewy, a błotnisty szlak jest trudny do pokonania. Widzimy to wspinając się głębokimi wąwozami wyżłobionymi w gruncie przez wodę. Na szlaku przygotowano miejsca zadaszone odpoczynku i na kolejnym z nich Alto de la Cotorra na wysokości 1735m n.p.m. znowu zrobiliśmy krótka przerwę. Całe szczęście, że na najdłuższe podejście trafił nam się pochmurny dzień – chwilami nawet trochę popadywało :) Na kolejnym przestanku La Laguna na wysokości 1980m n.p.m. było nawet źródełko z wodą – trzeba przyznać, że szlak jest dobrze przygotowany i na pewno świetnie poradzilibyśmy sobie bez przewodnika – tym bardziej, że nasz się mocno oszczędzał i większość trasy pokonywał na mule… I tak już trochę zmęczeni dotarliśmy do ostatniego przystanku przed bazą La Comparticion naszym dzisiejszym noclegiem. Było to punkt Aquita Fria na wysokości 2700m n.p.m., a więc za nami już 1600m podejścia. Na tej wysokości, gdzie temperatury wahają się od 12ºC do -8ºC w nocy, znaleźć można unikalną jak na tropiki florę – przede wszystkim endemiczne sosny criollo, paprocie i mahoń. Tak, tak – często zdarzają się tutaj ujemne temperatury – szczególnie w porze suchej - różnice temperatur u podnóża i na górze potrafią przekraczać 30 stopni. Do bazy La Comparticion na wysokości 2450 m n.p.m. dotarliśmy popołudniu na ostatnim odcinku trawersując górskie zbocze w dół i kończąc niewielkim podejściem, dotarły też nasze muły i wkrótce pojawiły się namioty. Ale w bazie ukazał nam się widok, którego zupełnie się nie spodziewaliśmy, ponieważ była to wielkanocna Wielka Sobota. W bazie był dziki tłum- mnóstwo ludzi, namiotów i mułów... Znajduj się tam kilka budynków – kuchnia sanitariaty, schrony do nocowania i całkiem spora wiata na ognisko, ale lata świetności mają już za sobą ;) Byliśmy nieco zmęczeni po 2000m podejścia i pokonaniu 18km przez około 8 godzin, więc po kolacji gdy dość szybko zrobiło się ciemno nikt w naszym namiocie mimo panujących wokoło hałasów nie miał problemów z zaśnięciem ;)
Harmider na zewnątrz zaczął się jeszcze w ciemnościach – cały obóz nagle ożył… Ale nam zdecydowanie nie chciało się wstawać i czekaliśmy na świt. I gdy około siódmej zaczęliśmy powoli wypełzać z namiotu na śniadanie okazało się, że obozie La Comparticion pozostał tylko nasz namiot. Wszyscy wczorajsi obozowicze zeszli w dół, a do zejścia przygotowywało się kilka ostatnich mułów. Były wczoraj obawy czy ci wszyscy ludzie także planują wyjścia na szczyt… Okazało się, że na wielkanocnym, niedzielnym śniadaniu byliśmy w obozie sami tak jak w drodze na szczyt.
W górę wyruszyliśmy po po posiłku – na początku samotnie, a potem dogonił nas nasz przewodnik, oczywiście poruszał się na mule ;) Szlak łagodnymi zakosami prowadził nas przez sosnowy bór – do podejścia mieliśmy 1168m na trasie długości 5km – a więc ten dzień był mniej hardcorowy. Co ważne w przeciwieństwie do dnia poprzedniego zrobiło się słonecznie. Wkrótce dotarliśmy na szerokie, niezadrzewione siodło rozdzielające szczyt Pico Duarte i niższą o 2m La Rusillę. Całą La Rusillę porasta dziś sosnowy bór, a niewielki wierch Pico Duarte jest kamienisty, ale także porastają go sosny – ale w 1913 roku na dach Karaibów zawędrował szwedzki botanik Erik Ekman i chyba oba wierzchołki były wówczas mniej zarośnięte niż współcześnie, bo Pico Duarte nazwał Pelona Grande, zaś jej siostrę Pelona Chica, czyli Łysymi Głowami – Wielką i Małą. Na siodle, a na rozległej hali usytuowano niewielką wiatę i miejsce na ognisko – co było dla nas zaproszeniem do krótkiej przerwy. Stamtąd zaś już nieco bardziej kamieniste podejście zaprowadziło nas na skalny wierzchołek Pico Duarte 3087m. n.p.m.
Szczyt ma symboliczne znaczenie, więc na wierzchołku powiewa flaga, wznosi się krzyż i popiersie Juana Pablo Duarte, założyciela organizacji La Trinitaria, która doprowadziła do ogłoszenia niepodległości w 1844 roku. Pierwszą wyprawę w góry w 1851 roku zorganizowali Brytyjczycy - na szczycie stanął wówczas Sir Robert Hermann Schomburgk, który nazwał górę Monte Tina i dokonał pomiaru wysokości uzyskując wynik 3140 m n.p.m. Co jakiś czas dokonywane były także kolejne pomiary i w latach 90-tych XX wieku Pico Duarte urósł do 3175 m. Później uzyskano rezultat 3098 m, jednak najczęściej powtarzało się 3087 m więc taka wysokość została oficjalnie przyjęta - co potwierdza tablica pod szczytem.
Niepodległość okazała się krótkotrwała i wkrótce kontrolę nad Dominikaną przejęli znowu jej dawni odkrywcy – Hiszpanie. Za ich panowania w 1912 roku szczyt zdobył ojciec Miguel Fuertes dowodząc jednak, że najwyższa jest sąsiednia La Rusilla… W 1916 r. kontrolę nad Dominikaną przejęli Amerykanie, którzy w 1930 roku oddali władzę Rafaelowi Trujillo. Oczywiście dachowi Karaibów nadano zaraz imię dyktatora, który przez 30 lat ubiegłego wieku opętany władzą i bogactwem siał trwogę, nieszczęście i zniszczenie, o których pamięć nie zanikła nawet po 50 latach od jego śmierci w 1961 roku. Po 31 latach krwawych rządów, gdy Republika Dominikany doczekała się wreszcie autentycznej wolności, Pico Trujillo przemianowano na Pico Duarte i tak jest do dziś…
My po obowiązkowej sesji fotograficznej na szczycie z Juanem Pablo Duarte ruszyliśmy w dół do obozu La Comparticion gdzie po pokonaniu 1168m tym razem w dół po obiedzie nastąpił symboliczny toast zdobywców poczyniony lokalnym rumem :)
Kolejnego dnia wczesnym rankiem po śniadaniu rozpoczęliśmy drogę tym razem w dół z obozu La Comparticion na wysokości 2450 m do parkowego biura w wiosce La Cienaga. Przy pięknej słonecznej pogodzie czekało nas tym razem niewiele, bo 300m podejścia i aż 2000m zejścia w dół. Wędrowaliśmy przez kolejno wcześnie przebyte w górę przystanki czyli Aquita Fria, La Laguna, Alto de la Cotorra i ostatni Los Tablones. Co chwilę robiliśmy fotostopy na tle zachwycającej roślinności, która jak się okazało w słonecznym świetle wyglądała zupełnie inaczej… Trek zakończyliśmy na obiedzie w knajpce w wiosce La Cienaga - za nami 46km szlaku na Pico Duarte - najwyższy szczyt wyspy Hispanioli oraz całych Karaibów , 3300m podejścia i tyleż samo zejścia - arrrr!!! Z górskich wyzwań pozostał nam dzień na regenerację w Jarabacoa... ;)
Jarabacoa - to takie dominikańskie Zakopane ;) Malowniczo położone, otoczone górami Cordylliera Central - pasmem Antyli, które nazywane są dominikańskimi Alpami… Znajdziecie tu rzeki, wodospady i naturalne zbiorniki wodne, a na zboczach gór królują palmy kokosowe i bananowce :) W centrum miasteczka znajduje się ogród Park Juan Pablo Duarte, nazwany tak od nazwiska bohatera narodowego w walce o niepodległość – tak jak i najwyższy szczyt Karaibów. Jak to w „Zakopanym’” są tam całkiem schludne hotele i porządne restauracje – zaliczyliśmy także lokalne "Krupówki" z kolorowymi parasolkami. Podobno w soboty miasteczko podobno zamienia się w dyskotekę – wszędzie zabawa i taniec… Ale my odpoczywaliśmy tam tylko jeden dzień.
Jedną z atrakcji w okolicy do której się wybraliśmy był wodospad Jimenoa Uno – to właśnie przy tym wodospadzie kręcono sceny do filmu Jurassic Park. Dojście do wodospadu to dobrze utrzymana ścieżka z tablicami informacyjnymi (pewnie dlatego przy wejściu pobierana jest niewielka opłata). Szlak prowadzi w dół, a na samym początku dochodzi się do tarasu widokowego z którego w dole można podziwiać wodospad. Po około 20 minutach zejścia zakosami w dół wchodzimy na wypłaszczenie usiane ogromnymi głazami otoczone wznoszącymi się dookoła potężnymi ścianami skalnymi, a przed nami wyłoniła się spadająca z 60 metrów kaskada wody. Przed wodospadem piękna plaża, woda ciepła, a ludzi poza nami może kilka osób – wspaniałe miejsce na foczing śródlądowy - prawda ?
Naszą wyprawę na Karaibach zaplanował, przygotował i poprowadził Krzysztof Lisowski z Opola :)
Spodobał Ci sie artykuł - nasza strona jest niekomercyjna i jak na razie jesteśmy jej jedynymi sponsorami ;) Ale możesz wesprzeć nas w prowadzeniu bloga stawiając symboliczną kawę i będzie miejsce na serwerze na kolejne fotki i teksty :) DZIĘKUJEMY!!!