Park Narodowy Wodospadów Murchisona to największy w Ugandzie rezerwat dzikiej przyrody – ma prawie 3900km2. To właśnie tutaj Nil Wiktorii przecina otoczone lasami sawanny, aby następnie w centralnej części spłynąć wąską, skalistą doliną tworząc wodne kaskady z których najbardziej znaną jest 43 metrowy wodospad Murchisona.
Wodospad Murchisona nazywany również wodospadem Kabalega po raz pierwszy został opisany w 1864 roku przez brytyjskiego odkrywcę Samuela Bakera. Jego nazwa pochodzi od nazwiska dyrektora Służby Geologicznej Wielkiej Brytanii oraz londyńskiego Muzeum Geologicznego – Rodericka Murchisona. Baker uważał tą kaskadę za najważniejszy obiekt odkryty w ciągu całej swojej wyprawy w dół Nilu Wiktorii.
W czasie trwania protektoratu brytyjskiego (1920-1962) teren tej jako jeden z najlepiej zachowanych obszarów w Ugandzie został w 1926 roku ogłoszony rezerwatem, zaś w 1952 roku założono park narodowy. Dzisiaj na dotarcie do parku położonego w północnej części Ugandy nad jeziorem Alberta samochodem z Kampali trzeba poświęcić co najmniej 5 godzin i nie zawsze asfaltową drogą – bo asfalt jeszcze nie wszędzie tu dotarł…
Park narodowy odwiedziła też angielska rodzina królewska - Książę Walii w 1930 roku, a Królowa Matka w 1959 roku. Ale pojawiali się także inni znani ludzie - w 1907 roku Winston Churchill przemierzał sawannę, pływał i jeździł wzdłuż Nilu aż do wodospadów. Określił to miejsce jako połączone ogród i zoo w nielimitowanej skali. Dwa lata później – w 1909 roku pojawił się tam Theodore Roosevelt na safari, które podobno kosztowało podobno 1,8 miliona dolarów! Najmniej szczęścia – chociaż z drugiej strony patrząc najwięcej miał Ernest Hemingway - w 1954 roku jego samolot podczas lotu nad wodospadem zaczepił o linię telegraficzną i runął do lasu. Hemingway i jego żona zostali uratowani i zabrani do Butiaba, gdzie ich kolejny samolot ratunkowy rozbił się na stracie! Pisarz z żoną wyszli z tego bez szwanku…
My nasze safari rozpoczęliśmy jeszcze przed świtem zaczynając od śniadania w hotelu Fort Murchison położonym przy zakolu Nilu Białego. Rankiem w ciemności gdy ruszyliśmy na safari rzeki jeszcze nie było widać, a gdy mijaliśmy bramę parku był dopiero brzask. Jechaliśmy piaszczystą drogą i było szaro i pustawo – na początku pokazało się kilka antylop, a po chwili buszujący tuż przy drodze słoń! Szkoda, że jeszcze było za ciemno na zdjęcia :( Budził się dzień i pojawiło się jeszcze więcej antylop – były małe i drobne, bo osiągające zaledwie metr Oribi, nieco większe Koby Żółte, Bawolec Krowi – który na wolności występuje tylko w Ugandzie i największe z antylop Koby Śniade pasące się przy rozlewiskach Nilu. Na trasie przewijały się na małe stadka guźców pracowicie szukających pożywienia ryjąc w trawie – czyli Pumba! No i oczywiście były także duże stada potężnych bawołów afrykańskich. Były także żyrafy! I to wcale niemało - w tym parku żyją żyrafy Rothschilda (zwane także Baringo), a jest to najbardziej zagrożony gatunek żyraf. Można je jeszcze spotkać w parku Nakuru w Kenii (będąc w Nakuru, ani nad jeziorem Baringo ich nie widziałem…), ale to właśnie tutaj w Ugandzie na wolności jest ich najwięcej. Majestatycznie kroczyły przez sawannę – wspaniały widok! Okolice wokół głównego ramienia Nilu porastają lasy galeriowe, zaś dalszy obszar pokrywa kolczasty busz i roślinność typowa dla krajobrazów sawanny. Na koniec zaczęliśmy zjeżdżać w kierunku Nilu Wiktorii do przeprawy promowej w Paraa, obok buduje się most, więc wkrótce zniknie konieczność przeprawy. Otoczył nas las, a nad samym brzegiem siedziały stada okupujących korony drzew marabutów. Stanęliśmy w sznurze samochodów czekających na prom, a towarzystwa dotrzymywał wszystkim zarządzający przeprawą guziec, który całkiem chętnie pozował do zdjęć :)
Promem przepłynęliśmy na drugi brzeg Nilu Wiktorii i mieliśmy jeszcze trochę czasu - był smaczny lunch i odpoczynek po porannym wstawaniu w Red Chili Rest Camp. Później małym stateczkiem wyruszyliśmy w górę rzeki do wodospadu Murchisona pozostawiając za sobą spokojne wody Nilu za kilka kilometrów wpadające do Jeziora Alberta. Płynęliśmy około godziny, a obejrzeliśmy całą plejadę zwierząt! Zaczęło się od dziesiątek igrających w wodzie hipopotamów, potem były wygrzewające się wzdłuż brzegów krokodyle nilowe, stada słoni przybywających do kąpieli i wody, liczne bawoły, różne gatunki antylop i całe mnóstwo ptaków wodnych żerujących i mieszkających w malowniczej linii brzegowej widocznej z łodzi. Na zakończenie podpłynęliśmy na bezpieczną odległość do kaskady wodospadu, tutaj można albo wysiąść z łodzi i wspiąć się ścieżką na wodospad – albo wrócić łodzią do Paraa (ale uwaga – wariant wspinaczki musisz mieć uzgodniony ze swoim kierowcą aby nie czekał w Paraa, a przy wodospadzie). My oczywiście wybraliśmy wspinaczkę na wodospad - jest to wycieczka z przewodnikiem (dodatkowo płatna 20 USD – chociaż zgubić się nie można – ale warto…) - szlak ten jest częścią słynnego Baker Trail, nazwanego imieniem Samuela i Florence Baker. Wspinamy się powoli, jest wąsko i miejscami ślisko ale nie niebezpiecznie – najpierw podziwiamy wodospad z dołu, można nawet zejść na wysuniętą w nurt skałę, a potem z górnego punktu widokowego skąd wyraźnie widać dwie odnogi wodospadu: wąską, skalną Gardziel Diabła oraz drugi, szerszy przełom, który powstał podobno w 1962 roku gdy pod naporem wody rozerwały się skały… Był to rok gdy Uganda odzyskała niepodległość i tą odnogę nazwano Uhuru, czyli „wolność”. Na górze ścieżka przebiega przy samym skalnym przełomie wodospadu i tam też czekał na nas nasz kierowca Eduardo :)
Na wyprawie w Ugandzie byliśmy z Rwenzori Trekking Services z Kampali - polecamy!!!
FILM: REJS DO WODOSPADU MURCHISONA
Ten dzień zakończyliśmy po zmroku dojeżdżając do hotelu w Masindi. Po czasie dowiedziałem się, że w Masindi, a konkretnie w pobliskim Nyabyeya znajduje się kościół i polski cmentarz i mam nadzieję, że do tej historii jeszcze wrócimy, bo tam nie dotarliśmy... A było to tak: w latach 1942 - 1943 do Afryki dotarło około osiemnastu tysięcy polskich uchodźców, którzy wydostali się z ZSRR. Były to głównie dzieci, dziewczęta, kobiety i starcy. Ogółem na czarnym lądzie powstało 18 lub 19 polskich osiedli, a jedno z nich mieściło się w Masindi na terenie Ugandy - żyło tam około 5.000 Polaków! Polska osada istniała w latach 1942-1947 i tworzyły ją trzy obozy podzielone na wioski, w których istniały szpitale, szkoły i kościoły (kościół w Nyabyeya zachował się do dziś, a obok kościoła polski cmentarz na którym pozostało 51 nagrobków, w tym 44 z polskimi napisami). Osadnicy najpierw wznieśli kościół na Wzgórzu Wandy – ten, który nadal stoi - wyremontowany staraniem Polonii Kanadyjskiej. Od 1943 roku w Masindi istniało gimnazjum, a rok później powstało Liceum - szkołę nazwano “Gimnazjum Ogólnokształcące i Liceum Humanistyczne”. W Masindi było także Gimnazjum Handlowe i parę szkół powszechnych (tak przed wojną nazywano szkoły podstawowe), działało harcerstwo i kluby sportowe. Funkcjonował też szpital z czterema lekarzami, szewc, stolarnia, a nawet cegielnia. Po wojnie, w roku 1948 roku rozpoczęła się likwidacja osiedla. Członkowie rodzin wojskowych mieli prawo wyjazdu do Wielkiej Brytanii, w ramach łączenia rodzin rozdzielonych przez wojnę. Inni udali się do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii, Brazylii, a niewielu pozostało w Afryce, osiedlając się na terenie dzisiejszej Republiki Południowej Afryki. Część z nich wróciła do kraju. Taka to historia i jak pisałem wrócimy do niej… (Źródło: Dziennik Łódzki)
POLECANE ARTYKUŁY: