Kilimandżaro to nazwa magiczna. Gdy ją słyszymy, wymawiany, czytamy - nasza wyobraźnia kreuje widok rozległej sawanny z żyrafami, słoniami i inną zwierzyną, ponad którą gdzieś wysoko skrzy się w słońcu pokryta wiecznym śniegiem góra. I choć w Afryce Wschodniej jest wiele innych gór, jak chociażby Kenia, Elgon, Ruwenzori, Karisimbi czy Meru, równie interesujących albo ciekawszych, żadna z nich nie ma tej siły przyciągania co Kilimandżaro. Na magię Kilimandżaro składa się magia cyfr - 5895 metrów nad poziom morza - największa wysokość na kontynencie afrykańskim.
Afryka Wschodnia 1998
DŁUGA DROGA NA KILIMANDŻARO
Lgną więc do tej góry zarówno rasowi himalaiści, którym brakuje "puzzla" do tzw. Korony Ziemi, jak i ludzie, którzy nigdy wcześniej po górach nie chodzili, ale ulegli nieodpartemu urokowi dźwięcznej nazwy. Pomiędzy tymi skrajnościami mieści się olbrzymia masa mniej lub bardziej zaawansowanych górołazów, turystów, globtroterów idących po przygodę i satysfakcję. Brak trudności technicznych na co najmniej dwóch najłatwiejszych drogach wejściowych ugruntował przekonanie, że przeciwnikiem nr 1 na Kilimandżaro jest wysokość. I owszem, wejść zbyt pośpiesznym spacerem na niemal sześć tysięcy to zadanie nie dla wszystkich wykonalne. Ponoć większość zawraca bez osiągnięcia wierzchołka. Wzdragam się jednak przed zacytowaniem danych procentowych, gdyż podejrzewam, że odsetek osób osiągających wierzchołek może być zaniżony w celu wytworzenia efektu psychologicznego. "Nie wejdziesz - trudno, po prostu należysz do większości". "Wejdziesz - należysz do elity, tym bardziej ciesz się i raduj (i nie żałuj na napiwki)". Poważniejszym przeciwnikiem są jednak przepisy i opłaty w Parku Narodowym Kilimandżaro. Po terenie Parku można poruszać się jedynie w towarzystwie licencjonowanego przewodnika (w grupach powyżej 5 osób wymaga się dwóch przewodników). Wejście na teren Parku Narodowego Kilimandżaro musi być ponadto zorganizowane przez miejscową firmę turystyczną. Ta z kolei zwykła zatrudniać nie tylko przewodnika, ale i tabun tragarzy oraz kucharza, który sporządza turystom posiłki. To jest standard. Innej formy turystyki górskiej tamtejsi organizatorzy sobie nie wyobrażają. Park z kolei pobiera 25 USD za 1 dzień pobytu oraz 40 USD za 1 noc w parku (od jednego turysty oczywiście). Jeśli dodać do tego komplet wspomnianych usług firmy - organizatora to wychodzi 500 USD od osoby za 5-dniowy trekking. "Kilimandżaro wypali dziurę w Twoim budżecie" - reasumuje słynny przewodnik z serii lonely planet. Święte słowa. Jeśli jednak zdecydowaliśmy się odżałować pięć banknotów z wizerunkiem Franklina i wyruszyć na tę górę, to trzeba przedsięwziąć absolutnie wszystko, by osiągnąć sukces. Na początku lutego br. wylądowaliśmy w Nairobi z zamiarem spędzenia w Kenii i Tanzanii pięciu tygodni. Na czele rankingu celów stało oczywiście Kilimandżaro, ale na kolejnych miejscach były też inne góry, safari i wybrzeże. W pierwszych dniach czuliśmy się jakby wokół nas rozgrywał się jakiś egzotyczny film. Za oknem mikrobusu przemierzającego sawannę Masai Mara przesuwały się obrazy ze stadami antylop, bawołów i zebr, ze słoniami, żyrafami i strusiami. Hipopotamy prychały w wodzie, a lwice wylegiwały się leniwie, kompletnie nas ignorując. Biwakowaliśmy w namiotach na sawannie. Nocą cykady odgrywały swój koncert, a na niebo wytaczał się Krzyż Południa. Podczas jednego z posiłków przeżyliśmy "napad" dużego pawiana, który porwał część naszego menu. Bez wątpienia byliśmy w prawdziwej Afryce. Po tygodniu pobytu przystąpiliśmy do realizacji ważnego założenia - "poznawać góry i aklimatyzować się wysokościowo". Rozstawiliśmy nasze namioty u podnóża góry Longonot niedaleko Nairobi. Longonot jest wygasłym wulkanem wyrastającym z dna Wielkiej Doliny Ryftowej, osiąga 2776 m n.p.m. i może być celem co najwyżej jednodniowej wycieczki. W niespełna godzinę podeszliśmy do krawędzi krateru. Naszym oczom ukazał się fascynujący widok. Rozległe dno krateru, otoczone zewsząd urwistymi ścianami, wyściela zielony kożuch bujnej, tropikalnej roślinności. Izolacja i niedostępność dna krateru pobudza wyobraźnię. To tam właśnie mógłby istnieć jakiś "świat zaginiony". Do szczytu brakowało niemal połowy obwodu krateru. Dalej prowadziła nas wąska ścieżka graniowa z widokami na obie strony. Rozkoszowaliśmy się otoczeniem. Był to nasz pierwszy dzień w Kenii bez widoku samochodu. Podczas podejścia podniósł się pułap chmur ukrywających dotąd wierzchołek. Pierwszy afrykański szczyt uraczył nas panoramą. Łaskawość pogody była jednak ograniczona tego dnia. Do obozowiska wróciliśmy w strugach ulewnego deszczu. Teoretycznie miała być pora sucha. Ponoć w prądach morskich coś się namieszało, no i lało. Lato także wieczorem, gdy brnęliśmy przez błoto i kałuże do małej stacyjki kolejowej, na nocny pociąg do Nakuru. Grupa ociekających wodą Wazungu (w suahili: "Biali") w przepełnionym wagonie III klasy - to raczej niecodzienny widok. Tak zdawały się świadczyć zaciekawione spojrzenia czarnoskórych pasażerów. Nawet konduktor przejął się i usilnie zapraszał do wagonu restauracyjnego, gdzie można wygodnie usiąść. Najpierw gorąca herbata, a potem niezłe kenijskie piwo zdecydowanie poprawiły nam nastroje. Czarna, afrykańska noc z deszczem pozostała za oknem miarowo kołyszącego się wagonu. Kolejnym "szczeblem w drabinie na Kilimandżaro" było Meru - tanzański wulkan wznoszący się nad miastem Arusha na wysokość 4562 m n.p.m. Nim jednak dotarliśmy do jego podnóża upłynął następny, obfitujący we wrażenia, tydzień naszej wyprawy. Oglądaliśmy wielotysięczne rzesze flamingów na słonym jeziorze Bogoria, tryskające wrzątkiem i parą gejzery oraz hu-czące wodospady. Z kolei w słodkowodnym jeziorze Baringo tropiliśmy z łodzi hipopo-tamy. Za dnia uciekały one w popłochu, za to nocą same wychodziły na brzeg paść się po-między namiotami. W słynnej kalderze Ngorongoro uzupełniliśmy "kolekcję obejrzanej fauny" o nosorożce, a także o lwa z grzywą (no, bo jakże to? Afryka bez Króla Lwa?). U podnóża Meru stanęliśmy nieźle naszpikowani egzotyką Czarnego Lądu. Dość nam już było godzin podskakiwania na wertepach w terenowych samochodach. Perspektywa wędrowania po górach przez 3 dni była szczególnie atrakcyjna. To jest minimalny czas, jaki należy poświęcić na Meru. Na rozległych, widokowych polanach u podnóża wulkanu malowniczo prezentował się nasz pochód. Otwierał go Ngurungu - sympatyczny, parkowy przewodnik uzbrojony w strzelbę i ostrą amunicję. My podążaliśmy za nim z pokaźnymi, różnokolorowymi plecakami. W tym parku narodowym nie zmusza się turysty do wynajmu tragarzy, ani do powierzania organizacji takiej wędrówki miejscowym firmom. Obowiązkowy jest tylko przewodnik, a kilku z nich dyżuruje przy bramie parku. Niesiemy więc sami śpiwory, żywność, gaz i ciepłą odzież. Na obszarze u podnóża Meru licznie zamieszkują zwierzęta. Widzieliśmy żyrafy, bawoły i dzikie świnie oraz świeży trop lamparta na naszej ścieżce. - Ngurungu, ile razy musiałeś użyć broni w swojej pracy? - Dwa. Raz strzelałem do bawołu, a raz do kłusownika - odpowiedział przewodnik. "Strzelać trzeba tylko, gdy to konieczne. To dom zwierząt. My jesteśmy tu gośćmi". Takie były poglądy naszego rozmówcy. Pierwszy etap dzienny kończymy w obozowisku Miriakamba Hut na wysokości 2500 m n.p.m. Schludne baraki noclegowe otaczają uroczą polanę w górskiej dżungli. Na tej trasie nie użyliśmy namiotów. Łóżko w baraku i tak nam przysługiwało w ramach sztywnej parkowej opłaty, nie będącej przedmiotem targów. W górach strefy równikowej najlepsza widoczność jest zazwyczaj wcześnie rano. Potem lubi się szybko psuć. Poranny widok skalnej ściany Meru z naszej polany podziałał na mnie jak magnes. W drogę! W górę! Przez pierwsze dwie godziny marszu otaczał nas fantastyczny las tropikalny z nadrzewnymi porostami i mchami. Potem ustąpił krzewiastej formacji wrzośców. Wreszcie na wysokości 3500 m n.p.m. z zarośli wyłoniły się równie przyzwoite baraki obozowiska Saddle Hut. Dla naszych plecaków był to już koniec etapu, a zarazem ostateczny koniec wnoszenia ich na tę górę. My natomiast, po posiłku i dłuższym odpoczynku, wspięliśmy się na nieodległy wierzchołek zwany Litte Meru (3820 m n.p.m.). Spanie w Saddle Hut nie było długie. Na Meru wychodzi się o drugiej w nocy, aby tuż po świcie być na szczycie. Nie spałem dobrze i słyszałem odgłosy z zewnątrz. Po dachu baraku bębnił deszcz. "Wściekła się ta pogoda, czy co!? Gdzie się podziało gwiaździste nie-bo!? Jaja sobie z nas robi!? Z reguł klimatu kpi!?" O północy bębnienie. Pierwsza - leje nadal. Druga - pada! Nie mży, nie siąpi, ale najzwyczajniej pada! A my już na nogach. Nie ma mowy o powrocie do łóżek. Przeciągamy herbatkę i czekamy w gotowości. O drugiej trzydzieści ni stąd ni zowąd zelżało. Wychodzimy. Noc czarna jak smoła. Mgła gęsta jak zupa. Tulą się do nas mokre gałęzie. Latarki nie lubią wilgoci i po pewnym czasie przystępują do strajku ostrzegawczego - żółknie światło. Byle do brzasku. Po dwóch godzinach marszu przez chmury przebija jakaś jasność. Wkrótce ukazuje się księżyc, a my wydobywamy się ponad pułap chmur. Jest raźniej, ale minęła już trzecia godzina w drodze, a świtu - ani widu, ani słychu. To się stało nagle, na małej przełączce otwierającej nam widok na wschód. Stanęliśmy jak wryci. Chmury płonęły gamą czerwieni, a między dwiema ich warstwami wznosiła się wysoka góra. Tak po raz pierwszy ujrzeliśmy Kilimandżaro. "Nigdy nie widziałam w górach czegoś tak pięknego" - zwierzyła się później Dorota. O 7.30 rano stanęliśmy na skalistym szczycie Meru. Było nas sześcioro plus przewodnik. Dla czterech osób był to życiowy rekord wysokości, 4562 m n.p.m. Dopiero w zejściu mogliśmy obejrzeć naszą nocną trasę. To co oglądaliśmy powyżej czterech tysięcy było niemal bezroślinnym królestwem wulkanicznych skał, zwietrzelin i popiołów. Z wnętrza starego, niekompletnego już krateru wznosił się młody stożek wewnętrzny. Taka już natura wulkanów, że lubią formować swe stożki jeden w drugim, niczym "ruskie baby". Delektowanie się panoramami podczas zejścia należy do milszych części górskiego wędrowania, pod warunkiem, że tego zejścia jest znacznie mniej niż 3000 metrów różnicy poziomów. My natomiast właśnie tyle zaplanowaliśmy na ów dzień (w tym 2000 z plecakami, które pozostały w Saddle Hut). Po co ten pośpiech? Przede wszystkim po pieniądze. Jedna noc w Arusha National Park to 20$, zaś kolejny dzień kalendarzowy 25$. Wszystko oczywiście od osoby. Nasz wstęp na tę wspaniałą górę, wraz z 2 noclegami oraz usługą przewodnicką, i tak już kosztował nas po 142$ na głowę. "Węże w kieszeniech zalęgły się wszystkim solidarnie" i nikt nie miał ochoty sięgać do kabzy. Byliśmy już dość nisko, na błotnistej ścieżce w dżungli, gdy nastała "fala urodzaju" na potknięcia, poślizgnięcia i upadki. Po jednym z nich Beata doznała "awarii" mięśnia pośladkowego. Z kolei Dorocie "siadły" kolana nim dotarliśmy do chatek Miriakamaba. Jakże przyjemnie byłoby tam zanocować? Ograniczyliśmy się jednak do godzinnego odpoczynku w baraku. Obie dziewczyny zostały odciążone z całości swych plecaków przez męską część ekipy. Ruszyliśmy dalej w dół. Jeszcze przed 17.00 byliśmy przy bramie parku narodowego. Ngurungu szczerze cieszył się z naszego wejścia szczytowego, a zmęczonym tak dodawał otuchy (wskazując na wierzchołek): - Popatrz, byłaś tam dzisiaj! Zrobiłaś to! Jesteś szczęśliwa! Mało kto robi Meru w 3 dni, najczęściej w 4. Na zakończenie przewodnik otrzymał od nas kilkunastodolarowy napiwek. Jak na miejscowe stosunki i obyczaje jest to suma symboliczna. On tymczasem nie skrzywił się, nie grymasił, nie powiedział, "że to mało". Z uśmiechem wysłuchał moich podziękowań. Nie zawsze w Afryce tak bywa. Nieraz całkiem sympatyczni tubylcy potrafią zepsuć atmosferę pożegnania, dopraszając się podwyższenia napiwku. "Good by, Ngurungu !" Będziemy Cię miło wspominać. Na całodniowy wypoczynek w mieście Arusha składały się głównie: spanie do oporu, jedzenie, picie piwa oraz inne przyjemności. Taki dzień "luzu i nicnierobienia" po zejściu z Meru był konieczny. Był też potrzebny z uwagi na wyzwanie czekające nas nazajutrz. Kilimandżaro! Wyruszamy wreszcie na dach Afryki! Ta wielka i rozłożysta góra wulkanicznego pochodzenia ma dwa wybitne wierzchołki (Kibo i Mawenzi) oraz trzeci malutki (Shira). Najwyższy z nich, Kibo, jest pokryty wiecznym śniegiem, ale i on ma kilka kulminacji jak na nieźle zachowany krater przystało. Najwyższe wzniesienie na Kibo nosi nazwę Uhuru Peak. I to jest właśnie TO miejsce, TA "Mekka" ludzi gór, której ogólnie na imię Kilimandżaro. Na górę prowadzi siedem ścieżek z różnych stron, ale na sam szczyt już tylko trzy. Z tej trójki najłatwiejsza jest droga od strony Kibo Hut, będąca przedłużeniem trasy Marangu, najpopularniejszej i najliczniej uczęszczanej. Druga jest ścieżka od Barafu Hut, także bezproblemowa technicznie i śnieżnie, a będąca przedłużeniem trasy Mweka. I wreszcie trzecia droga przez tzw.Western Breach ("wyłom zachodni") jest najkłopotliwsza ze względu na spore zaśnieżenie i możliwość zalodzenia. Piękne, słoneczne przedpołudnie bez chmur wprawiło nas w znakomity nastrój, który nie dawał się zmącić byle drobiazgiem. Skoro rozmyło drogę i mikrobus nie dowiezie nas do samego miejsca startu, podejdziemy pieszo. - Hakuna matata (w suahili: "nie ma problemu"). Tym razem szła nas niemal armia - nasza szóstka, dwóch przewodników, kucharz i sześciu tragarzy. Razem 15 osób. Podchodziliśmy drogą z wioski Machame. To jedna z tych tras, na których nie ma bungalowów dla turystów i trzeba używać namiotów. Jest ona mniej popularna także i z tego powodu, że wyprowadza w zachodnią część góry. Od zachodu natomiast najlogiczniejszą kontynuacją ku szczytowi jest problematyczna ścieżka przez Western Breach. My właśnie tamtędy zamierzamy wchodzić, planując całość trasy na 5 dni. Strasznie dziwnie się czułem, wędrując jedynie z małym plecaczkiem i aparatem fotograficznym. Luksus jak za kolonialnych czasów. Biały idzie wygodnie, a Murzyn dźwiga. Przyznaję jednak, że wędrówka bez obciążenia ma swoje niezaprzeczalne plusy. Człowiek ma większą ochotę na podziwianie i fotografowanie otoczenia. A otoczenie było fantastyczne. Gęsty las tropikalny zachwycał na każdym kroku. Mchy i porosty nadawały drzewom niesamowity wygląd. Rosły tam wielkie paprocie drzewiaste. Dotąd myślałem, że takie cuda na patyku wyginęły w karbonie. Pierwszy dzień wędrówki zakończyliśmy w obozowisku Machame Hut na wysokości ok. 3200 m n.p.m. I tutaj znów "dziwolągi". Zamiast przystąpić do robienia posiłku, jak to mamy w górskim zwyczaju - czekamy. Papu to robota kucharza, który uwarzy na ognisku, a potem poda nam pod nos. Jedyną pracą biwakową było dla nas rozstawienie namiotów. Nie należały one do organizatora, jak to zwykle tu bywa, ale były naszą własnością. Gdy nadeszli już niosący je tragarze, zabrałem się do tego z przyjemnością. Wszystko było jakieś przekręcone. Wieczorem Orion doszedł do zenitu, czego u nas nigdy tego robi. Za to Wielki Wóz występuje wyłącznie wywrócony do góry kołami. Drugi dzień zapowiadał się niezwykle interesująco. Wkraczaliśmy bowiem w afro - alpejską strefę roślinną, gdzie zarośla krzewiastych wrzośców, to jakby odpowiednik naszej kosówki. Są tam też inne niezwykle egzotyczne rośliny, jak lobelie czy starce. Starzec (łac. Senecio) to prawdziwy król tej strefy. Jego zielona "czupryna" wznosi się na parometrowym pniu, otulonym na całej swej długości efektownym kołnierzem suchych liści. Niestety, obszar wzdłuż naszej trasy okazał się wielkim pogorzeliskiem po pożarze, który miał miejsce rok wcześniej. Niektóre rośliny przeżyły. Opalone z zeschłych liści starce przypominały oskubane koguty. Z dostojeństwa nie pozostało nic. Żałosny widok. Po zaledwie trzech godzinach marszu osiągnęliśmy Płaskowyż Shira i miejsce biwaku na wysokości 3800 m n.p.m. Jak na mój gust trochę za mało chodzenia, ale przynajmniej skuteczniej się zaaklimatyzujemy. Tymczasem nasz cel był już coraz bliżej. Pod wieczór ośnieżona kopuła Kibo wyłoniła się z chmur i trwała tak aż do rana. Dzięki odpowiedniemu ustawieniu namiotu mogłem podziwiać ją nie opuszczając śpiwora. Trzeci etap podejścia prowadził nas przez krajobrazy księżycowe. Same nagie skały i kamienie. W drodze spotkaliśmy dwóch turystów, którzy dopiero co zeszli z Uhuru Peak przez Western Breach. Ich relacja wlała wiele otuchy w nasze serca. - Większość trasy jest po śniegu, ale nie ma problemu z przejściem. Są dwa, trzy miejsca nieco trudniejsze. - Czy są potrzebne raki lub czekan? - Nie! My używaliśmy tylko kijków. Ja wszedłem na swą pierwszą górę w życiu. Wy na pewno wejdziecie - dodał starszawy pan. Zrobiło nam się raźniej. Raków, czekanów i kasków nie mieliśmy - nie miały być potrzebne. Wprawdzie szef firmy w Arushy zapewniał, że aktualne warunki śnieżne są dobre i trasa jest przechodzona, ale nasz młody przewodnik, Masaj imieniem Idrisa, zachowywał się niejasno. A to przebąkiwał o możliwości pójścia inną drogą (znaczy się dzień dłużej), a to błędnie wskazał Western Breach w kopule Kibo, gdy patrzyliśmy jeszcze z Płaskowyżu Shira. Western Breach - całkiem charakterystyczny "Wyłom Zachodni" - był wówczas zasłonięty chmurami. - Krzysztof, jak ty powiesz, że za dużo lodu, to zawrócimy - tak Idrisa manifestował swe górskie doświadczenie. Krótko mówiąc: szczęście i ulga dla nas, że trasa ma być bez problemu. Tego dnia dotarliśmy do obozowiska Lava Tower na wysokości 4600 m n.p.m. We wcześniejszych planach miało być miejsce przy lodowcu Arrow, 1 km dalej i 200 m wyżej. Zgodziłem się na zmianę ze względu na naszych tragarzy, których firma nie zaopatrzyła w namioty. Spali po blaszanych budach, lawowych jaskiniach czy załomach skalnych. Przy Lava Tower mieli przynajmniej ruiny baraków, a przy Arrow Glacier nie było nic. Nastroje podczas biwaku w Lava Tower były wyśmienite. Pięć dni wcześniej na szczycie Meru dwie osoby doświadczyły co to wysokość (Adama bolała głowa, zaś Dorocie ciężko się oddychało). Teraz wszyscy czuliśmy się znakomicie. "Już jutro, Kilimandżaro". Godzina zero jest o północy. Właśnie o tej porze zaczął się dla nas decydujący "dzień". Wypiliśmy podaną herbatę, zwinęliśmy i spakowali namioty oraz plecaki. Rano zabiorą je tragarze i zejdą w dół. Na szczyt, oprócz naszej szóstki, idą obaj przewodnicy, Idrisa i jego pomocnik Frank. O godzinie 0.30 opuściliśmy obozowisko. Odtąd przez wiele godzin będziemy iść w świetle latarek. Początkowo ścieżka była wygodna. Później, gdy weszliśmy na moreny lodowca Arrow zaczęła się walka z ruchomym piarżystym stokiem. Idrisa i Frank zataczali swym światłem szerokie kręgi poszukując właściwej ścieżki. Nocą w takim terenie to naturalne. Jednak z czasem zacząłem się coraz bardziej niepokoić. "Kręcimy straszne esy floresy po osuwającym się piargu. Chodzimy to w górę to w dół bez wyraźnej przyczyny w rzeźbie terenu. To my mamy być 15 godzin na nogach, a oni sobie robią numery i włóczą nami w te i we w te?!" Wreszcie zatoczyliśmy półkole i wdrapaliśmy się ponownie na zbocze, z którego przedtem już schodziliśmy. W efekcie stanęliśmy twarzą na wprost stromych skał zbocza doliny. Nasi przewodnicy byli coraz bardziej bezradni. Nie wytrzymałem i włączyłem się do akcji. Godzinami ślęczałem w domu nad mapą i teraz nieobce były mi, zarówno zasadnicze elementy rzeźby terenu, jak i ogólny przebieg naszej drogi wejściowej. Próbowałem ponadto wydobyć coś jeszcze z Idrisy. - Rozglądnij się! Popatrz na rzeźbę terenu! Sporo widać. Nie jest tak ciemno. Ale Idrisa najwyraźniej nie rozu-miał o czym mówię. Stracił swoje kop-czyki, stracił udeptany szlak i był bezradny. Kiedy tylko wysunąłem się na czoło obaj przewodnicy "umyli ręce" i zajęli pozycje w ogonie zespołu. Tym sposobem przejąłem prowadzenie - w środku nocy, poza właściwą ścieżką, w terenie wysokogórskim i z dwoma licencjonowanymi przewodnikami nie znającymi drogi. Wykonałem najpierw trawers oddalający nas trochę od stromych skał. Szybko okazało się, że mamy ograni-czenie w postaci skraju lodowca. O wejściu nań bez raków nie było mowy. Za stromo. Dalsza droga była już tylko wybieraniem "najdogodniejszych" przejść między skałami a lodem. Kamienie usu-wały się spod nóg i fruwały w dół polując na niżej idące osoby. Jeden "upolował" Dorotę, silnie uderzając i kalecząc jej nogę. W innych miejscu skalna ściana "zepchnęła" nas do lodowca. Trzeba było wykonać butem parę niedoskonałych stopni oraz zaryzykować kilka kroków. Wkrótce drogę zagrodziły skalne prożki, kruche i miejscami zalodzone. Najpierw jeden, potem drugi... Wydawały się niewinne, a praktycznie wymagały dość czujnej wspinaczki z balansowaniem na granicy równowagi. Tymczasem naszą jedyną asekuracją było podanie ręki. Na szczęście zaczęło świtać. Mieliśmy już serdecznie dość tych kilku godzin wspinaczki przy mdłym świetle latarek. Teren, jaki ujrzałem przed sobą w świetle dziennym, nie napawał zbytnio nadzieją, ale i jej nie odbierał. Wiedziałem już, że nie jesteśmy na właściwej ścieżce - wykluczały to chociażby trudności przebytej drogi i niezgodność z wczorajszą relacją (miało być przecież śnieżnie). Pozostawała jednak nadzieja, że ten nasz wariant nie okaże się ślepym zaułkiem i pozwoli połączyć się z właściwą trasą. W górze przed nami teren stromiał i pojawiało się coraz więcej śniegu. Na wprost, na tle nieba piętrzył się niepozorny klif lodowy z nawisem śnieżnym. "Jeśli za tym nawisem teren się kładzie, może da się iść bez raków po śniegu. Pozostawiłem zespół daleko z tyłu, żeby mieć możność nieskrępowanej penetracji terenu. Skierowałem się ku niewybitnej grani dającej szansę na wgląd w wyższe partie oraz na obejście lodowego klifu. To był widok-wyrok: zniechęcająco pochylone pola śnieżne, na przemian z jeszcze stromszymi skałami. Spróbowałem paru kroków w butach po śniegu. Nie! Nie ma mowy! Jeśli przyjdę tu z ludźmi to w pierwszych pięciu minutach ktoś poleci. Wycofałem się i ogłosiłem: - Zawracamy! To się nie mieściło w głowie. Gdy pokonywaliśmy wszystkie te ryzykowne miejsca w głowach kołatało się - "Jak dobrze, że tędy nie wracamy". Nasze planowe zejście ze szczytu miało prowadzić inną łatwą drogą, przez Barafu Hut. Szczyt diabli wzięli i łatwe zejście też. Ale to nie wszystko. Tkwiliśmy zmęczeni, zniechęceni, w paskudnym miejscu, z którego należało jeszcze zejść. Bezpiecznie zejść! I pomyśleć, że byliśmy już na wy-sokości 5500 m n.p.m. (wskazania altimetru Adama). Nikt nie miał dolegliwości wysokościowych mimo tak wyczerpującej trasy. - Idrisa, gdzie jest droga!? - wrzasnąłem, gdy do mnie dołączył. - Tam, jest droga! - pokazał ręką w stronę, z której właśnie zawróciłem. - Idrisa, tam nie da się przejść bez raków i czekana. - Ja mówiłem, że będzie trudno... - bronił się przewodnik. - Trudno!? Tam po prostu nie ma żadnej drogi! Kto tu jest przewodnikiem? Ja, czy Ty? Dlaczego ja prowadzę przez kilka godzin, a nie Ty? - atakowałem. - ... (???) - Powiem Ci dlaczego! Bo Ty jesteś tu pierwszy raz! Bo Ty nie masz pojęcia o górach takich jak te! Jesteś dobrym przewodnikiem, ale od strefy lasu! - wygarniałem bez ogródek co myślałem. - Ja, przewodnik w lesie!? Ja się gniewam! - obrażał się Idrisa. - Tak? To gdzie jest droga!? -ripostowałem. - Tam! - pokazywał w tę samą stronę z uporem równym tupetowi. - Kłamiesz! Idź tam i zobacz! -wykrzyczałem i nie czekając co zrobi rozpocząłem odwrót. Złość powoli we mnie opadała i pożałowałem, że go tam wysłałem. Widziałem wcześniej jak się wspina, podawałem mu rękę, a teraz obawiałem się, że może się uwalić. "Sprowadzić wszystkich bezpiecznie na dół - reszta na razie się nie liczy". Zaczęliśmy schodzić. "Ostrożnie, nie spiesz się. Podaj rękę! Uwaga, kamień!" I tak krok po kroku, przez setki metrów w dół. Mijały długie minuty, kwadranse, godziny. Mało odzywaliśmy się do siebie. W dole lodowca Arrow zauważyłem bardzo wyraźną ścieżkę na morenie środkowej. Niewątpliwie była to właściwa droga, bo dokąd mogłaby tędy prowadzić taka ścieżka jak nie na szczyt. Nocą nasi przewodnicy wykręcili ostro do góry zaraz po przejściu moreny bocznej. Za wcześnie. Teraz miałem ochotę pokazać uparciuchowi Idrisie: - "Patrz, tu jest ścieżka". Idrisa i Frank zostali jednak daleko z tyłu i najwyraźniej nie zamierzali przejąć prowadzenia w łatwiejszym już terenie. Poza tym sam już miałem dość jałowej dyskusji. Oczywiście ponowienie wejścia w tej chwili było niemożliwe. Tego dnia było już co najmniej o 10 godzin za późno. Co gorsza, nasi tragarze byli już dawno w drodze do bardzo odległego i bardzo nisko położonego 3200 m n.p.m. obozowiska Mweka Hut. I my niestety musieliśmy także tam dotrzeć. Ze sobą nie mieliśmy przecież nic, ani żywności, ani sprzętu biwakowego. Zatrzymaliśmy się na krótką pogawędkę przy dużym skupisku namiotów rozbitych u czoła lodowca Arrow. Cała ta liczna grupa szykowała się do wejścia naszą niedoszłą drogą w dniu następnym. A my w dół! Koncentracja już nas opuściła. Zostało przygnębienie i żal. Idrisa nadal nie chciał wyjść na prowadzenie. Mentalność dziecka: "obrażony nie wykona swego obowiązku". Pal go diabli. Wyciągnąłem mapę oraz kompas na wierzch i w drogę. W dolinie Barranco trafiliśmy na skupiska dorodnych starców. Tak wspaniałe widzieliśmy po raz pierwszy. Należny im zachwyt gdzieś jednak wcięło. Wszelki entuzjazm został utrącony. Ledwo starczyło chęci na fotografowanie. Natomiast dyskusja "co dalej?" wypełzła sama z siebie. "Ponowimy wejście szczytowe! Nie ponowimy! Trzeba dwóch dni więcej, a nie mamy forsy nawet na opłaty parkowe. Może wystarczy tylko jeden dzień więcej. Szaleństwo! Skąd wziąć na to nowe siły? A światło? Ja już się nie piszę! A ja bym poszedł! Nikt z nas na tę górę więcej nie przyjedzie. 500 dolców! Dobra, kończymy dyskusję. Wrócimy do niej jutro rano. Nie wszyscy dobrze wiedzą, co nas jeszcze dzisiaj czeka". Neverending barabara (niekończąca się droga) - tą angielsko-suahilijską hybrydą językową ochrzciliśmy ścieżkę, na której spędziliśmy następne godziny. W górę i na dół, w górę i na dół, po kilkakroć. Beznadziejnie. Bez nadziei w zakończenie tej odysei przed zmrokiem. W to ostatnie jeszcze nie wszyscy wierzą. Nogi już nie niosą. Jesteśmy praktycznie cały dzień bez jedzenia, jeśli nie liczyć paru szturmowych smakołyków. Tempo spada każdemu różnie, więc rozciągamy się. Na prowadzenie wysunął się Frank. Ja zostałem na końcu z najwolniej idącą Dorotą. Nie tak rzadko mijaliśmy lawowe jaskinie, które podsunęły mi myśl o im-prowizowanym biwaku. Dorota uważała, że żartuję. Tymczasem zapadł zmrok. Latarka nie rozświetlała już drogi. Mogła być, co najwyżej, światłem pozycyjnym. Weszliśmy na ostatni z grzbietów i odtąd miało być już tylko w dół. Za nami 20 godzin na nogach. Przed nami jeszcze 1000 metrów deniwelacji nocnego zejścia. Nonsens dalszej walki po omacku stał się bardzo wyrazisty. - No dobrze, zostańmy - zgodziła się Dorota. - Zostajemy na noc!!! - udało mi się jeszcze dokrzyczeć do idącej przodem Beaty. Byliśmy w odkrytym terenie na wysokości około 4200 m n.p.m. W pobliżu piętrzyło się parę niewysokich skałek. Na szczęście nie wiałoi przesiedzenie pod skałką było całkiem wyobrażalne. Odkryłem nieopodal jeszcze lepsze schronienie - małą jaskinię o wyrównanym podłożu. No to mamy prawie dom! Posłanie umościłem jakimś zielskiem rosnącym kępami w okolicy. Mieliśmy też wodę, jednego snickersa i... małą piersiówkę rumu. Niebo rozgwieździło się, a daleko w dole pulsowały światła miasteczka Moshi. Gdyby tak mieć choć jeden śpiwór, mogłoby być całkiem przyjemnie. Na nic wzajemne przytulanie się i masowanie. Nie upłynęła godzina biwaku, gdy dopadło nas zimno. Rozpaliłem ognisko u wlotu do naszej jaskini. Zielsko w asortymencie podeschniętym okazało się palne. Dymiło jednak okrutnie, ale było to jedyne dostępne paliwo. Dmuchanie, gryzący dym i załzawione oczy. Wycieczki po nowe zapasy suchoziela i krótkie drzemki. Tak upłynął czas do świtu. Nastał piękny, słoneczny poranek. Odwróceni plecami do Kibo kontynuowaliśmy zejście do Mweka Hut jeszcze przez 2 godziny. Po drodze spotkaliśmy Idrisę i jednego z naszych tragarzy. Wyszli po nas jeszcze nocą. Ładny, niepotrzebny gest. Do obozu dotarliśmy akurat na śniadanie. Adam i Jarek "zaszturmowali" niezwłocznie. - Dziś idziemy do Barafu, a jutro na szczyt i na sam dół! Będzie tylko l dzień dłużej. - Do Barafu hakuna matata, ale dzień szczytowy to byłoby 1300 m podejścia i 4500 m zejścia. Czy damy radę? Początkowo zdania były podzielone, ale i my przecież mogliśmy się podzielić. Kto da radę niech wykorzysta swą szansę do końca. Nadeszła kolej na negocjacje z przewodnikami i z tragarzami. - Nie mamy żywności - rozłożył bezradnie ręce Idrisa. - Ja muszę jeść, aby nieść - potwierdził jeden z tragarzy. - Jak to! To my wczoraj przymieraliśmy głodem. Przedwczoraj nie było lunchu. Dziś ma być jeszcze lunch. I nie ma już żarcia!? - oburzyłem się. - Lunch dziś będzie już na dole, tam się kupi - argumentował Idrisa. Uczepiliśmy się myśli, że zakupimy co się da od innych zespołów. Było jednak oczywiste, że im mniej osób tym lepiej. Wszystkie zbyteczne gęby na dół! Przede wszystkim tragarze. Tymczasem w innej sprawie nastąpił miły moment. Znikły "podzielone zdania" - cała nasza szóstka była gotowa wyruszyć na szczyt jeszcze raz. - Idrisa, nie martw się jedzeniem. My to załatwimy. Ile chcesz za ponowne wejście? - Po 100 dolarów od osoby - zakomunikował po namyśle Idrisa. Zaszokował mnie. To znaczyło razem 600 $. Wstrząsnęło mną tak mocno, że od razu odzyskałem jasność myśli. To ten szczeniak najpierw daje plamę, ma absolutnie zerowe poczucie winy i jeszcze przez gardło przechodzi mu coś takiego? Po tej konfrontacji postaw plan naszego dalszego działania ukształtował się i dojrzał ostatecznie. Najpierw wygłosiłem mowę do tragarzy. "Nie będzie napiwków. Nie jesteśmy zadowoleni, bo nie weszliśmy na szczyt. Nie mamy też pieniędzy. Zamiast napiwków dostajecie dzisiaj wolny dzień i nie będziecie nieśli naszych plecaków. Możecie schodzić na dół". Idrisie nie podobał się ten rozwój wypadków. - Wy nie możecie znieść swoich plecaków, bo są dla Was za ciężkie! - Idrisa, dopilnuj żeby tragarze zaczęli schodzić. Nie mają na co czekać. My jeszcze długo będziemy tu odpoczywać. Uwaliliśmy się leniwie obok spakowanych już plecaków udając, że do nikąd nam się już nie spieszy. Po pewnym czasie z niedowierzaniem i ociąganiem tragarze odeszli. Zostali jedynie obaj przewodnicy, ale i im cierpliwości szybko zabrakło. - Krzysztof, o co ci chodzi? Jeśli coś było nie tak, to powiedz - rżnął durnia Idrisa. - Idrisa, czy możesz mi pokazać nasz "permit" (zezwolenie). Obejrzałem permit, poczym schowałem go sobie. - Słuchaj uważnie, Idrisa. Idziemy na Uhuru Peak. Ty i Frank idziecie z nami. O pieniądzach nie ma mowy. O tym będziemy rozmawiać z szefem firmy. Ty i Frank macie sobie sami zapewnić żywność w zamian za nie otrzymane przez nas posiłki. Zrozum mnie dobrze. Tragarze dostali wolne. Wy nie! Jeśli z nami nie pójdziecie to znaczy, że zostawiliście nas w górach. Idrisa skoczył jak oparzony. - To jest szalony lider! - krzyczał - Nie słuchajcie go! Ja nigdzie nie idę! Bez pieniędzy...!? Ja mam kontrakt na 5 dni! My w tym czasie zarzucaliśmy plecaki na plecy i ruszaliśmy w górę. Nim opuściliśmy polanę znaleźliś-my 3 bakłażany, 2 ogórki i cytryny. Były to resztki porzucone przez naszego kucharza. - Bierzemy! - Ale to brudne? - Co tam brudne! Ważne, że jadalne. Idrisa i Frank nie poszli z nami. W ten sposób uzyskaliśmy jedyny w swoim rodzaju luksus, jakiego nie ma żaden turysta na Kilimandżaro. Byliśmy sami. I chociaż przygniatał mnie wielki plecak, choć gnębiło mnie niewyspanie, czułem się wolny i nieskrępowany. Dopiero po 4 godzinach podejścia minąłem jaskinię, w której rozpocząłem dzień. Po 7 godzinach dobrnąłem do Barafu Hut - obozowiska u stóp Kibo na wysokości 4600 m n.p.m. W tym strategicznym punkcie trudno było liczyć na to, że nikogo nie zastaniemy. Murzyńska obsługa dwóch zespołów była bardzo zdziwiona naszym pojawieniem się. Niemal z marszu usiadłem do negocjacji. Wstępne założenie moich rozmówców brzmiało: "Sami nie możecie iść". Nie wchodząc w przedwczesną pole-mikę roztoczyłem dramatyczną opowieść o naszych perypetiach i użaliłem się nad szczupłością naszego budżetu. Wkrótce dobiliśmy targu: dołączymy do nich za 80$ od całej naszej sześcioosobowej grupy. Zostaliśmy też zaprowiantowani w zakresie dwóch kolejek herbaty (jednej "już", drugiej o północy). Jedzenie nie było tak ważne jak picie, a w Barafu Hut nie ma wody. Przynoszą ją tragarze. Była 21.00 gdy położyłem się spać. "Jak dobrze, że mamy swoje namioty..., jak dobrze, że tutaj jesteśmy, ...a teraz spać szybko". Ledwie zamknąłem oczy, a już była północ. Pobudka. Kilimandżaro czeka. Wmieszani w dobrze oświetlony, międzynarodowy "tłumek" posuwaliśmy się zakosami ścieżki, monotonnie w górę. Podgryzaliśmy jakieś energetyczne batony o konsystencji starego kleju do gumy, które udało nam się wczoraj zdobyć od schodzących turystów. W porównaniu z naszą walką na piargach przed dwoma dobami, podejście było luksusowe. Zerwał się jednak zimny, porywisty wiatr utrudniający oddech i zmuszający do ruchu bez dłuższego odpoczynku. Dorocie powrócił problem krótkiego oddechu i szła coraz wolniej. W pewnym momencie wydawało się, że może nie dojść. Ale i cel był coraz bliżej. Wkrótce weszliśmy na śnieg, a o świcie na grań krateru Kibo w miejscu zwanym Stella Point. Niebo na wschodzie jaśniało. Słoneczna kula wytaczała się ponad czarną sylwetką Mawenzi. Z drugiej strony patrzyliśmy na największe skupisko lodu i śniegu w Afryce. Grań krateru wygięta w rogal wznosiła się łukiem ku swemu najwyższemu punktowi. Tam był Uhuru Peak. Był już tak blisko, że nikomu nie mógł się wymknąć. Nawet Dorocie. Pole, pole (powoli, powoli) ruszyliśmy spacerem na szczyt. Beata Ilczuk, Adam Kutny, Krzysztof Lisowski, Jarek Nowacki, Dorota Rutkowska i Grzegorz Wójcik - wszyscy weszliśmy rankiem 28 lutego 1998 roku na najwyższy szczyt Afryki. Kilimandżaro było nasze. Mimo porażki i zwątpienia w pierwszym podejściu. Mimo głodu, niewyspania i zmęczenia. Wbrew tylu przeciwnościom losu - staliśmy na szczycie. Pogoda była piękna, chmury oglądaliśmy od góry. W zejściu czekała nas ponownie przyjemność samodzielnego wędrowania. Nasi nocni przewodnicy i ich klienci schodzili inną drogą. My wracaliśmy do namiotów pozostawionych w Barafu Hut. Kucharze tamtych zespołów czekali na nasz powrót i powitali nas serdecznymi gratulacjami. Otrzymaliśmy po talerzu zupy. Ugotowali też nasze znaleźne bakłażany. Wszystko bardzo nam smakowało. Mimo, że czas naglił, koniecznie musieliśmy się zdrzemnąć. Zalegliśmy w namiotach na niecałą godzinę. Tymczasem minęło południe. Na resztę dnia pozostało nam 3000 metrów deniwelacji do zejścia. Bagatela! Cały ten pośpiech był po to, by opuścić Park Narodowy Kilimandżaro z jednodniowym tylko opóźnieniem. I tak spodziewaliśmy się afery na bramie parku. Wkrótce po opuszczeniu obozowiska wypiliśmy ostatnią wodę. Byle do Mweka Hut. Tam powinni być jacyś ludzie i może uda się wyłudzić herbatę. Udało się. I to nawet bez pieniędzy. Dal-sza droga prowadziła przez wysokopienną dżunglę. Niestety, jakieś podświadome oczekiwanie, że "im niżej tym łatwiej" wzięło w łeb. Ścieżka stała się niezwykle śliska i rozcięta w pół wąskim, podłużnym ściekiem. Nie sposób było posuwać się szybko. Od czasu do czasu ktoś upadał w błoto. - Nie chcę nic więcej, tylko żeby skończyła się ta ścieżka - zaklinała rzeczywistość Beata. Byliśmy ciągle w lesie, a tymczasem Słońce zniżało się coraz bardziej. - Popatrzcie dziewczyny, jak tu pięknie, jak ładnie zachodzi Słońce - odezwałem się prowokacyjnie. Niedobrze! Nikt nic nie odpowiedział. Atmosfery do żartów brak. Znów od dwudziestu godzin byliśmy w drodze, której końca nie było widać. Przez bramę parku przeszliśmy już po zmroku, przez nikogo nie zauważeni i nie zatrzymywani. Dopiero w centrum wioski Mweka, pomimo panujących tam egipskich ciemności, znalazł nas strażnik parku. Okazało się, że cała wioska wiedziała o grupie Białych którzy mieli wczoraj zejść, a zostali sami na górze. Poprzedniego dnia czekał na nas samochód oraz szef firmy turystycznej we własnej osobie, który zostawił nawet dla nas list. Idrisa oczywiście nagadał bzdur. Teraz wszyscy byli ciekawi, a szczególnie parkowy strażnik. "Co się stało?" Naszą linią obrony był atak. "Idrisa to żaden przewodnik! Nie zna gór! Chcemy na policję!" Strażnik bardzo nas namawiał, by pozostać w Mweka do rana i wyjaśniać wszystko nazajutrz. "Nie ma mowy, załatw nam samochód albo idzie-my do miasta Moshi pieszo. Co? Nie możemy? Owszem możemy i zrobimy to! Jesteśmy wolnymi ludźmi w wolnym kraju. Paszporty? O, nie! Nie mamy! Są w depozycie w ambasadzie". To ostatnie było już kompletnym łgarstwem, jako że w Tanzanii nie ma nawet polskiej ambasady. Gdy rozmowa zmierzała w nieodpowiednią stronę (zezwolenie, dodatkowy dzień w parku), udawałem, że słabo znam angielski. Brakiem zrozumienia wybijałem mego rozmówcę z toku dyskusji i czym prędzej narzucałem własny temat. "Co z samochodem? Dlaczego nie możesz dzisiaj załatwić? Na pewno jesteś ważną osobą w tej wsi i możesz". W miarę trwania dyskusji utwierdzałem się w przekonaniu, że Parkowi nie należy dopłacać, ani złamanego szylinga. Ostatecznie to oni wydają licencje takim chłopakom jak Idrisa. Cała ta gra miała jednak poważną wadę. Rozciągała się w czasie, a niektórzy z nas zasypiali już na stojąco. Koniec końców, uzyskałem satysfakcjonujący efekt tego mozolnego, trwającego ponad godzinę dialogu. Strażnik otrzymał ode mnie permit, listę naszych nazwisk i zrobiony naprędce spis naszych żalów. My natomiast dostaliśmy samochód. Cena 50 $ za kurs była trochę wygórowana. To jednak drobiazg w porównaniu z 65 $ od osoby, jakie groziły nam za dodatkową dobę w parku. Nocna jazda terenową drogą do Moshi nie obyła się bez przygód. Nasz wehikuł rozkraczył się po kilometrze, ale jakimś niesprecyzowanym cudem kierowca załatwił w kwadrans samochód zastępczy. Tym drugim wozem dotarliśmy już bez przeszkód pod hotel w mieście Moshi. Kiedy zasiedliśmy za stołem hotelowej restauracji na zegarze wybiła północ. Dokładnie 24 godziny wcześniej wydobyliśmy się ze śpiworów, by rozpocząć najważniejszy dzień naszej wyprawy. Teraz Kilimandżaro nasze. Czas na odpoczynek. Przed nami Zanzibar, plaże z palmami i ciepłe wody oceanu.
Tekst: Krzysztof Lisowski
Zdjęcia: Krzysztof Lisowski i Adam Kutny
I na koniec kilka zdjęć z Kenii (by Adam Kutny):