Polanica Zdrój >> Skalne Grzyby >> Radków >> Szczeliniec >> Ostra Góra >> Błędne Skały >> Ostra Góra >> Machovska Lhota >> U zabiteho >> Panuv kriz >> Kamenna Brama >> Hlavnov >> Kovarova rolke >> Chata Hvezda >> Honsky Spicak >> Bohdasin >> Teplice n/Metui
Polanica Zdrój powitała nas piękną, słoneczną pogodą, to tam właśnie wyznaczyliśmy sobie miejsce startu. Po drodze w piekarni nabyliśmy świeży chlebek, a na pustym o tej porze deptaku obowiązkową wodę mineralną (oczywiście ze źródła w Polanicy). Szlak prowadził nas przez las i słońce nie za bardzo nam dokuczało, kierowaliśmy się do Skalnych Grzybów.
Jeszcze przed Batorówkiem „udało” nam się zgubić szlak w jakimś zagajniku, ale nie przyszło nam do głowy zawracać – szliśmy dalej „na azymut” i w końcu szlak sam się znalazł... W Batorówku zrobiliśmy krótki odpoczynek przed kioskiem spożywczym „U sąsiada”, następny krótki przystanek – fotoprzerwa był oczywiście przy Skalnych Grzybach. Na nasz pierwszy dzień pobytu w górach zaplanowana była nieco krótsza trasa aklimatyzacyjna i zbliżało się miejsce, gdzie zaplanowaliśmy biwak. Miały to być okolice potoku Cedron lub Psiego Potoku – w każdym razie gdzieś przy wodzie... Niestety oba okazały się wyschnięte... Pewnie zamieniły się w prawdziwe potoki sporo niżej. Przejście pod Słonecznymi Skałami dość mocno dało nam w kość i szybko zapadła decyzja o zejściu do Radkowa. Ostatnie metry w tymże Radkowie, późnym popołudniem w palącym słońcu to był ciężki finisz. Gdy dotarliśmy do gospodarstwa agroturystycznego „Złoty Kłos” po prostu przez pierwsze pół godziny nasze „zwłoki” leżały pod drzewem na karimatach, a jedyny ruch na jaki się zdobywaliśmy związany był ze spożywaniem wody. Nieco później rozbiliśmy namiot, gospodarstwo za przystępną cenę 8 PLN udostępniło nam kuchnię i łazienkę z prysznicem (była ciepła woda!). WPród obecnych tam osób krążyły niepokojące plotki o nie wpuszczaniu do Czech przez Straż Graniczną na dowody osobiste (mamy UE!), potem zrobiły się z tego tylko stare dowody – wzbudziło to nasz niepokój, ale co będzie to będzie... Następny dzień znowu przywitał nas pogodą, planowaliśmy dotrzeć do Ostrej Góry zaliczając po drodze Szczeliniec. Początkowy odcinek z Radkowa asfaltową szosą to nic przyjemnego, potem jednak przed słońcem znowu skryliśmy się w lesie, a jedyny przystanek przed Szczelińcem zrobiliśmy przy Skalnych Wrotach. Na Szczelińcu jak zwykle był tłum ludzi, przed schroniskiem nie było nawet gdzie się usadowić, więc od razu poszliśmy do środka na małe co nieco. Udało nam się w miarę w spokoju zjeść, ale wtedy na zewnątrz zaczęło się zanosić na burzę, co oczywiście całe towarzystwo zapędziło do środka schroniska... Zostaliśmy bezpardonowo wyparci z naszych pozycji przez szarżujące matrony z dziećmi i od razu wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje między skałki Szczelińca. Zbliżająca się burza, a tak naprawdę spadło kilka kropel wypłoszyła wszystkich spomiędzy skałek i we względnym spokoju udało nam się przejść cały labirynt skalny na Szczelińcu (karta wstępu normalna złotych pięć). Niestety na zejściu znów wbiliśmy się w tłum pełznący w ceratowych płaszczach lecz na szczęście wyrwaliśmy się stamtąd w kierunku Pasterki i skręciliPmy na Ostrą Górę. Tam byliśmy zupełnie sami i mogliśmy podziwiać Szczeliniec z pięknych łąk, a widok był niezapomniany. Pusty szlak do Ostrej Góry był naprawdę przyjemny, na miejscu obejrzeliśmy przejście graniczne (nie było nawet śladu po Straży Granicznej) i udaliśmy się do ośrodka Wyższej Szkoły Oficerskiej, gdzie otrzymaliśmy zgodę rozbicia namiotu na ich pięknie skoszonym trawniku. Godzina była jeszcze dosyć wczesna, więc po ukryciu worów w jakiś „krzaczorach” poszliśmy do Błędnych Skał. Na mapie wydawało się blisko, ale dało to nam w kość, na miejscu kasa była już nieczynna, ale labirynt można było zaliczyć. Na zejściu, a była to już może osiemnasta, już nie było lekko, w końcu dowlokłem się do ośrodka WSO i rozbiłem namiot, a zaraz za mną dotarł Jurek. Przystąpiliśmy do czynności kulinarno bazowych i nawet po którymś tam z rzędu gotowaniu herbaty nie daliśmy się skusić na rozgrywający się nieopodal mecz siatkówki. Wytrwale towarzyszył nam miejscowy „terrier” Dosiek, który w końcu zrozumiał, że chyba jesteśmy bardziej głodni od niego... i wskoczył do koziej zagrody i w pogoni za stadem starł się z jego przywódcą – Elvisem (Elvis żyje!). Początkowo sądzono, że Elvis poradzi sobie z intruzem, jednak potrzebne okazało się wsparcie... Ośrodek WSO to bardzo przyjemne miejsce na nocleg! Rankiem po dobrze przespanej nocy ruszyliśmy w kierunku przejścia granicznego – tym razem była tam Straż Graniczna. Jednak wszelkie obawy okazały się bezpodstawne, obaj przekroczyliśmy granicę i to na stare dowody. Po chyba dwóch kilometrach zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpie w Machovskiej Lhocie, aby połączyć przyjemne z pożytecznym czyli napić się piwa i wymienić złotówki na korony. Stamtąd weszliśmy na rozpoczynający się nieopodal żółty szlak – oj unikajcie go jak ognia! – nie ma on nic wspólnego z mapą i krąży, po pewnym czasie zmienia się w żółte kropki, by po kilka razy wyprowadzić wędrowca w to samo miejsce... W rezultacie trzykrotnie trafiliśmy pod przydrożny krzyż w dolinie Lekielnicy. Normalnie dystans ten można pokonać w godzinę, a my dzięki świetnemu oznakowaniu żółtego szlaku zmitrężyliśmy pół dnia... W końcu zrezygnowaliśmy z żółtego szlaku i doszliśmy do rozdroża U zabiteho, gdzie znajduje się źródełko z dobrą pitną wodą, a powyżej którego postanowiliśmy zanocować. Namiot rozbiliśmy na niewielkiej przesiece odchodzącej z leśnej drogi było to miejsce magiczne – tą ciszę będziemy jeszcze długo wspominać, późnym wieczorem nawet wszelkie owady poszły tu spać i zapanował niczym niezmąconyspokój... Kolejnego dnia najpierw doszliśmy na rozdroże Panuv kriz, a stamtąd zielonym szlakiem pod Certowe sedlo. Stąd żółtym szlakiem, który tym razem okazał się w porządku, szliśmy przez skały w niczym nieustępujące „naszym” Błędnym z tym ,że kompletnie były wyludnione... Wrażenie było niesamowite – minęliśmy Kamenną brame i zeszliśmy do rozdroża Na Kopecku skąd przez Suhodolsky hajek i Linhartową ceste zeszliśmy do Hlavnova. Tam przy niewielkim, jedynym w okolicy stawku zjedliśmy obiad w niewielkiej knajpce – smażony syr... a następnie ruszyliśmy w poszukiwaniu noclegu... W końcu doszliśmy do Hostinca U Dolezalu, który jak się okazało miał na tyłach pole namiotowe (50 koron za osobę - bez ciepłej wody). Ze względu na dość wczesną godzinę ruszyliśmy na poszukiwanie sklepu i tu zaskoczenie – w Polsce w najmniejszej wiosce jest kilka sklepów, a tutaj nic! Skończyło się na piwie w naszym hostincu... Rano po śniadaniu z nieprzyzwoitej ilości parówek cofnęliśmy się do czerwonego szlaku i weszliśmy na Kovarova rolke – coś pięknego, po drodze odwiedziliśmy Marianską jeskyne, nie jest ona zbyt duża, jednakwarto do niej zejść i obejrzeć wyrzeźbiony w skale wizerunek Matki Boskiej. Piękną doliną wspięliśmy się do grani gdzie w niewielkiej odległości stoi imponujące schronisko Chata Hvezda, a nieopodal schroniska znajduje się duża, murowana kaplica z kamiennym mostem. Napiliśmy się „taniego żółtego” i ruszyliśmy na Honski Spicak. Droga najpierw prowadziła pod kamiennym mostem, a potem trawersem stoku poniżej schroniska i kaplicy. Szliśmy w cieniu bukowego lasu praktycznie aż do Honskiego Spicaka, po drodze natknęliśmy się na 1 (słownie: jednego) plecakowca i zgadnijcie skąd był – oczywiście z Trójmiasta! Uzyskaliśmy garść informacji na temat Teplic – Skalnego Miasta i noclegów w okolicy, a to był właśnie nasz cel tego dnia. Podczas zejścia z Honskiego Spicaka moje znajdujące się w agonalnym stanie buty zastrajkowały poprzez odpadnięcie podeszwy jednego z nich – trzymała się dosłownie na ostatniej nitce... Przekroczyliśmy przecinającą szlak szosę i po chwiliodpoczynku ruchem posuwistym ze względu na moje buty pokonywaliśmy ostatnie 2 km do stacji Bohdasin. Na stacji mieliśmy około 20 minut do odjazdu pociągu do Teplic, na zawsze pozostały tam moje „oryginalne buty Boreala* (a przeszliśmy wspólnie ładnych parę kilometrów na kilku kontynentach...) i skończyły w Bohdasinie... Małą „elektriczką” w kilka minut byliśmy w Teplicach nad Metui, czekało nas przejście całego miasta do poleconego nam kempingu, oj dostaliśmy w kość, a jeszcze jak to w mieście bywa – zgubiliśmy drogę... W końcu późnym popołudniem nasz namiot stanął na zapełnionym do granic możliwości Autokempingu – jedynym plusem tego miejsca jest bliskość Skalnego Miasta. Po ciężkiej, hałaśliwej nocy (gdzie do wysokiego poziomu decybeli przyczyniło się sporo naszych rodaków) wstaliśmy wcześnie aby zdążyć na „elektriczkę” do Adrspachu skąd chcieliśmy rozpocząć zwiedzanie Skalnego Miasta. Parę minut po ósmej, praktycznie sami już oglądaliśmy skałki... Skalne Miasto trzeba zobaczyć osobiście, są tu i wysokie skalne bloki, mokradła i las, a nawet jezioro...
Tutaj zakończyliśmy naszą przygodę z Górami Stołowymi, wczesnym popołudniem wystartowaliśmy z Teplic do Wałbrzycha.
P.S. Warto dodać, że na obiedzie tego dnia byliśmy „Pod wieżą” w Szczawnie Zdroju...
A.K. wrzesień-październik 2005
H E J S Z O W I N A