Facebook - polub nas!

Znajdź skrytkę!

Polecamy

Filmy


Zbigniew Piotrowicz "Moje PaGóry"

ALEKSANDER LWOW

"Zwyciężyć znaczy przeżyć 20 lat później"

Wydawnictwo Bezdroża

Ta książka to kopalnia wiedzy o polskim alpinizmie i himalaizmie, napisana trochę z przymrużeniem oka, ale też na poważnie traktująca temat z perspektywy 20 lat od poprzedniego wydania. Lektura obowiązkowa!
POLECAMY!

Książka zawiera komentarz autora do raportu PZA po tragedii na Broad Peak w 2013 roku - jedna z konkluzji: "Taka jest rzeczywistość XXI wieku: wspinacze zaopatrzeni w telefony satelitarne, laptopy i miniaturowe kamery umierają niemal online, na oczach świata, przed 'publicznością' siedzącą przy telewizorach." Ta książka to wspaniała historia polskiego alpinizmu i himalaizmu - z próbą odpowiedzi na pytanie dlaczego? "Chciałem w tej książce napisać o alpinizmie możliwie lekko, z przymrużeniem oka. Pewnie nie całkiem mi się to udało. Śmierć górska jest widocznie nieodłącznym elementem górskiego życia. Nie da się o niej zapomnieć, bo nie sposób zapomnieć o przyjaciołach, których zabrała. Nie pytajcie, proszę, dlaczego wspinamy się. Równie dobrze możnaby dociekac przyczyn, dla których ludzie oddychają, pracują, bawią się lub rywalizują między sobą. Wśród wielu motywów uprawiania alpinizmu są i takie właśnie elementy zwyczjnego codziennego życia - praca, zabawa, żądza sławy, pragnienie dokonania niedokonanego..." 


Aleksander Lwow "Zwyciężyć znaczy przeżyć"

ALEKSANDER LWOW

"Zwyciężyć znaczy przeżyć"

Wydawnictwo Hudowski & Marcisz

fragment - Wspomnienia o Druciarzu

Wokolicach sylwestra schronisko przy Morskim Oku przeżywało istny najazd. Pojawiali się nawet ci, którzy z różnych powodów nie byli już aktywnymi alpinistami, bądź też tylko należeli do sympatyków tego zajęcia.

Ludzie spali na podłogach w pokojach, na korytarzach i (bez żadnej przesady) na schodach. Nikt już nawet nie próbował zapanować nad tłumem, z przyczyn oczywistych, waletującym bez zameldowania.

31 grudnia był naturalnie normalnym wspinaczkowym dniem, ale większość z nas starała się wrócić do schroniska przed zmrokiem. Tylko nieliczni spędzali czas balangi w ścianach, zazwyczaj oblegając którąś z wielkich dróg na Kazalnicy.

Przygotowania do balu rozpoczynały się już po południu, od przy­strojenia jadalni papierem toaletowym i serpentynami; stoły i krzesła wynoszono na werandę po odejściu ostatniego autobusu z „ceprami". Nawiasem mówiąc, to ulubione przez żurnalistów określenie, prawie nie było przez taterników używane. My, w tamtych latach, ceprów nazywa­liśmy stonką, a dziś coraz częściej spotykam się z „eleganckim" kapelusznik, kapelusznicy.

Co bardziej niecierpliwi rozpoczynali biesiadowanie już o zmroku, który — jak wiadomo — w grudniu zapada dość wcześnie, nic więc dziwnego, że denaci zdarzali się (choć sporadycznie) grubo przed półno­cą. Jakaś pożyczona aparatura do grania ruszała dopiero po dwudziestej, a w tym czasie wciąż ktoś nowy docierał do schroniska.

Pamiętam, jak kiedyś w grupce osób przybyłych ostatnim kursem autobusowym znalazł się niepozorny i skromnie wyglądający mężczy­zna „po czterdziestce", z teczką. Gdy stanął w drzwiach werandy, pomy­ślałem: a gdzież to się dziadeczek zaplątał? W tym samym momencie Marek Kęsicki („Kaczor") — wybitny ówczesny taternik i nasz cicho adorowany idol, podbiegł do faceta, wyciągnął go na stół i stając obok na tym zaimprowizowanym podwyższeniu wrzasnął:

— Cisza! — Biesiada trwała już jakiś czas i oczywiście mało kto go usłyszał, więc Marek krzyknął raz jeszcze, ostrzej:

— Cisza, kurwa! — To poskutkowało i na moment pijacki gwar przycichł.

— Wiecie kto to jest? — zapytał Marek. Nikt nie wiedział. — To jest słynny Druciarz. Brawa dla niego! — wrzasnął Kaczor, a weranda zatrzęsła się od opętańczych oklasków podchmielonej tłuszczy.

Niepozorny człowieczek okazał się być jednym z największych oryginałów w historii taternictwa. Mało kto potrafiłby wówczas podać jego prawdziwe nazwisko. Ot, po prostu Druciarz i tyle.

W swoim czasie, w latach 50. i 60., Druciarz należał do czołówki wspinaczkowej kraju i uczestniczył w szeregu znaczących przejść. W skałki jeździł motocyklem, wymagania życiowe miał zredukowane do minimum i wszystko potrafił prowizorycznie nareperować drutem, nawet własną sztuczną szczękę. Stąd przezwisko.

Spokojny i flegmatyczny, zachowywał pogodę ducha w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach. Nade wszystko lubił wino owocowe i jeśli o to chodzi, jego teczka zdawała się być bez dna. Żeby było ciekawiej. Druciarz — choć alkoholik, był z zawodu inżynierem mecha­nikiem (ponoć cenionym pracownikiem) i miał cztery żony, z których ostatnią, znacznie młodszą, podobno zamierzał nawet adoptować. I jedno i drugie zupełnie do niego nie pasowało, a jednak. Dla mnie, początkującego taternika, był żywą legendą, przedstawi­cielem innego, odchodzącego już pokolenia. Tamtej nocy Druciarz, jak zwykle spokojnie i cicho uraczył się winem, po czym zniknął. Rano znaleziono go w ostatnim wolnym, nadającym się do zabiwakowania miejscu — toalecie na trzecim piętrze schroniska. Był zadowolony, że udało mu się coś znaleźć.

Jerzy Rudnicki — „Druciarz", zmarł po ciężkiej chorobie 12 lutego 1988 roku, w wieku 57 lat.

Nie znałem, niestety Druciarza osobiście, i prócz tego jednego, przytoczonego przed chwilą zdarzenia, nasze drogi nigdy więcej się nie skrzyżowały. A jednak mało która spośród postaci - legend polskiego taternictwa jest mi równie bliska, jak on. Bardziej bliska niż "Palant" Długosz, bardziej niż Szmaciarz Sawicki, ludzie, których po prostu nigdy nie widziałem na oczy. I z pewnością zdecydował o tym ów krótki, ulotny epizod sprzed ponad dwudziestu lat, który dopiero z cza­sem nabrał uroczej pełni i autentycznej wartości.

Spośród setek anegdot i komicznych historii, których Druciarz był bohaterem, wiele jest przekoloryzowanych bądź przesadzonych, lecz co by o nich nie myśleć, z pewnością zawierały wiele prawdy o tym nie­zwykłym człowieku.

Wspominając Jurka Rudnickiego na łamach katowickiego OPTY­MISTY w 1989 roku, Andrzej Popowicz napisał:

Znaliśmy Druciarza i wiemy, ze na pewno nie życzyłby sobie, aby po jego śmierci pisać o nim na smutno... - i dalej - (...) Druciarz już dawno zamierzał napisać książkę pod tytułem "Na trasach, szosach i w salonach", której pierwsze zdania potrafią z pamięci zacytować jego najbliżsi przyjaciele. Niestety, dalszy ciąg tej prozy pokrzyżowała ciężka choroba i śmierć naszego przyjaciela.

Gdyby książka ta była choć w części tak barwna, jak barwną posta­cią był Jerzy Rudnicki, byłby to taternicki bestseller na miarę Wilkowego „Miejsca przy stole". Jestem o tym głęboko przekonany, choć nie wiem nic o jego literackich zdolnościach.

O tym, jaki był Druciarz, najlepiej dowiemy się z opowieści tych, co się z nim zetknęli bezpośrednio.

Andrzej Popowicz:


(...) w przedziale, w którym mam przyjemność jechać z Druciarzem, przezornie wygasiliśmy światło, zasunęli firanki, udajemy, że już śpimy z wyjątkiem Druciarza, który jeszcze na dworcu w Katowicach dokupił sobie ćwierć kilograma wędzonych rybek i właśnie obiera je pomrukując z zadowoleniem, jakie tez, to smakowite i tłuste — aż  kapie po spodniach. Tym lepiej dla spodni — stają się w naturalny sposób nieprzemakalne. Będzie jak znalazł na śniegu.

Przed granicą o nas jednak nie zapomniano — weszli najpierw wopiści, a zaraz za nimi pani celniczka. Groźnie zmierzyła nas okiem:

— Co, turyści?

— Nie! No tak, ale taternicy!

—Ach, taternicy, a dokądże to?

— A, a do Popradu.

— A co tez macie w tych plecakach?

— No sprzęt, trochę żywności w góry.

— A dużo macie tej żywności?

— No nie, troszeczkę, tak zęby jakoś przeżyć w górach kilka dni.

— No dobrze, a ten wór w rogu to wspólny? Przecież widać, ze on cały wypchany konserwami!

Tu włączył się Druciarz broniąc swego, ze to nie żadne wspólne, tylko jego, a jego organizm wymaga dość dużo jedzenia, co mówiąc kończył wycierać ręce z tłuszczu po rybkach w spodnie wyczynowo - wspinaczkowe.

Pani celniczka surowa jak głaz zażyczyła sobie sprawdzić zawar­tość właśnie tego worka. Druciarz ostrożnie, z pomocą kolegów zestawił worek na podłogę na środku przedziału i odpiął klapę, pod którą były zgniecione dwa bochenki chleba, a pod nimi ukazały się dziesiątki pu­szek. Porcja mięs w nich zawartych wielokrotnie przekraczała dozwolo­ną normę, więc pani celniczka grzecznie spytała, czy właściciel wora wiezie to wyłącznie dla siebie ? Druciarz bardzo rezolutnie stwierdził, że boi się, że i tak mu zabraknie, po czym dodał, że jeśli jest mały nadmiar żywności, to on to może zaraz zjeść, bo chyba w żołądku ma prawo przewozić ile zechce. No i na oczach zdumionej celniczki otworzył kozi­kiem dwie spore konserwy, które zaczęły szybko znikać w jego przewo­dzie pokarmowym.

Czegoś takiego w swojej karierze pani celniczka jeszcze nie widzia­ła, wybiegła więc z przedziału wołając pozostałych kolegów kontrolują­cych sąsiednie przedziały naszego wagonu słowami:

— Chodźcie tu prędko zobaczyć jak pasażer likwiduje nadwyżki żywności!

Rozbawieni celnicy zgromadzeni przy naszym przedziale stwierdzili, że Druciarz wygląda na takiego, który mógłby zjeść nie tylko swoje nadwyżki, ale i ewentualnie nadwyżki innych pasażerów, odstąpiono więc od kontrolowania pozostałych uczestników wyjazdu do Zbójnickiej Chaty w Dolinie Staroleśnej na Słowacji.(...)

Niepisane prawo mieszkańców Zbójnickiej Chaty mówiło, ze po wodę, idzie zawsze ten, komu jej akurat zabrakło — wiaderko, oczywi­ście, stało w przedsionku przeważnie puste. Druciarz był człowiekiem czujnym i zapobiegliwym. Gdy wiaderko było pełne, brał dwie - trzy me­nażki wody i wlewał do starej aluminiowej puszki turystycznej na jedze­nie, którą trzymał pod łóżkiem. Aby mu jej nie podkradano zafundował sobie strażnika. Był nim śnięty chrabąszcz, który stale unosił się na powierzchni wody.(...)

Pomysłowość ludzka nie ma granic, Druciarzzaś miał pomysły najwspanialsze i poparte dodatkowo słuszną, dobraną do potrzeb, teo­rią. Zamiast bezproduktywnie zużywać wodę do mycia rąk, wolał robić sobie kluski. Lepił z ciasta kulki wytoczone dłońmi, które od tego tocze­nia robiły się wewnątrz bialutkie jak u Murzyna.

A kluski? — Kluski to byty przecież szare kluski śląskie, które gotowały się we wrzątku i były podobno doskonałe. Druciarz bardzo lubił kluski z wołowinką. O wierzch dłoni nie należało się zdaniem Jurka zbytnio troszczyć, gdyż taki brud na śniegu i mrozie stanowi doskonałą warstwę ochronną, dzięki której ręce nie pierzchną.(...)

Druciarz byt w górach nie po to, by bić rekordy szybkości. On delektował się górami i wspinaniem. Na każdym wyciągu potrafił z prze­pastnych kieszeni wyciągnąć albo boczek, albo nawet i puszkę sardynek, Żeby przekąsić. Zjadany tłuszcz popity zimnym sokiem pomarańczowym były doskonale przyswajane przez jego organizm i przetwarzane na cie­pło. Ta wspaniała maszyna energetyczna czasem dawała o sobie znać niedwuznacznym odgłosem, no i wrażeniami zapachowymi, które niejed­nokrotnie rozładowywały napiętą atmosferę, spowodowaną trudnościami drogi i zimowego klimatu Tatr Wysokich.

Druciarz wspinający się na pierwszego to czołg, poruszający się niezbyt prędko, ale bardzo pewnie. W trudnym miejscu kombinował tak długo, aż coś wykombinował. Pomysłowość jego zdecydowanie przera­stała błyskotliwość i zręczność sitową partnerów. Jemu partnerzy latali, on nigdy nie wstąpił do grona „lotników". Jego filozoficzne uwagi nie­jednokrotnie dodawały odwagi partnerom związanym z nim liną.(...)

(Fragmenty zaczerpnąłem z artykułu Andrzeja Popowicza pt. Le­gendy alpinizmu. Z Druciarzem „na trasach i w salonach" — opubliko­wanego w OPTYMIŚCIE nr 6, w 1989 r.)

Andrzej Wilczkowski:

(...) Był to człowiek, którego niechlujność przekraczała już. zdecydo­wanie granice normy. Przydomek powstał od metod naprawy wszystkie­go przy pomocy drutu. Kiedyś, na wspinaczce w skałkach, krzyknął coś do asekurującego z dołu towarzysza, a w ślad za okrzykiem coś twardo pacnęło o ziemię. — Uważaj z tymi kamieniami!

— To nie kamień, to moja stucna scęka — zaseplenił z góry Dru­ciarz — znajdź ją koniecnie.

Asekurujący patykiem wygrzebał z piasku protezę, która była zespo­lona miedzianym drutem.

— Wyrzucam to świństwo — krzyknął do góry.

— Zostaw ją, ona jest jesce bardzo dobra.

Drutem powiązane były również środki transportu Druciarza, a mia­nowicie rower i motocykl, i jakoś się to wszystko trzymało kupy.

Rezydując w schronisku. Druciarz swoje wiktuały zwykł był trzymać w nogawkach długich kalesonów, które zawiązywał na dole. Wypchane puszkami, woreczkami i sztućcami przybierały surrealistyczne kształty. Ponadto, trzymane pod łóżkiem, nie byty specjalnie czyste.

Kiedyś Druciarz przyniósł swoje zapasy do jadalni w Morskim Oku, gdzie akurat było miejsce przy stoliku, przy którym siedział znany pedant — Jul Liniecki, zwany Gandim. Gacie z prowiantem spoczęły na stoliku, co Gandiemu bardzo się nie podobało.

— Zabierz ode mnie to świństwo — powiedział z niesmakiem.

— Życie w społeczeństwie zorganizowanym wymaga wielu wyrze­czeń — odparł Druciarz. Gacie oczywiście zostały na stoliku, a Jula wywiało.(...)

(Fragment zaczerpnięty z książki Andrzeja Wilczkowskiego pt. „Miejsce przy stole")

Adam Zyzak:

(...) W marcu 1967 roku zjawił się u mnie Druciarz. Jako prezesowi zostawił mi pisemne oświadczenie, ze na Grań idzie na własne ryzyko. Wielka Grań Główna, choć zrobiona, była wciąż największym wyzwa­niem zimowych Tatr. Po szeregu tragicznie zakończonych prób. Zarząd Główny w Warszawie (coś jakby dzisiejszy PZA) wydał kuriozalny ofi­cjalny zakaz jej atakowania. Kpiarz i anarchista Druciarz postanowił więc podjąć ryzyko i to solo. Trenował chodząc zimą przez pola z Łazisk aż za Bielsko. Z żywności eksperymentalnie zaopatrzył się tylko w 3 spo­re puszki blaszane: jedną z tłuczonymi jajami, jedną z tranem i jedną z miodem. Doszedł, niestety, tylko w okolice Lodowego. Do zejścia zmu­siły go fatalne warunki i ponad metrowy opad śniegu.(...)

(Fragment zaczerpnięty z artykułu Adama Zyzaka pt. 7 Jaworo­wych Rygli, Jaworowych Zim, Wspaniałych — opublikowanego w OP­TYMIŚCIE nr 5, w 1989 r.)

(...) Biwakować (w skałkach - przypis A.L.) można było oczywiście tylko nielegalnie. Bez zameldowania i często bez sprzętu. Druciarz za­miast śpiwora używał rozprutej pierzyny, do której właził wprost do puchu, inni marzli pod kocykami. (...)

W ogóle liczyła się pomysłowość i zdolności manualne, a celował w tym Druciarz. Gdy większość używała do gotowania spirytusowych kocherów turystycznych, a nieliczni mieli benzynowe „juvele", on eks­perymentował z nowym paliwem: podpałką do pieców o nazwie „lofix. Skończyło się okopceniem menażek w kłębach gryzącego dymu.(...)

W 1955 roku Druciarz i ja nabyliśmy motocykle. Wkrótce w nasze ślady poszło wielu innych. Zaczał się nowy okres. Cala Jura stanęła przed nami otworem.(...)

(Fragment zaczerpnięty z artykułu Adama Zyzaka pt. Odkrycie ska­łek — opublikowanego w OPTYMIŚCIE nr 7, w 1990 r.)