Facebook - polub nas!

Znajdź skrytkę!

Polecamy

Filmy


Zygmunt Skibicki "Lama"

ZYGMUNT SKIBICKI

"Lama"

Wydawnictwo Skibicki

Lama

 

Po gwieździstej nocy na przełęczy Orłowicza wstał piękny dzień. Ileż to już razy spałem w tym miejscu? A w ilu snach marzyłem o kolejnym powrocie w to miejsce?

Garść jagód do porannej herbaty i można iść dalej. Lubię spać wysoko. Mniej tłoku, spokojniej, a poza tym nie trzeba zaczynać dnia od mozolnego drapania się w górę. Jakoś ładniejsze są wtedy góry. Z pierwszej kulminacji Połoniny Wetlińskiej rozciągał się daleki widok na jej południowe stoki. Jak okiem sięgnąć nikogo. Na samym końcu maleńkie schronisko. Bardziej się go domyślałem, niż rozpoznawałem.
Lekkie powiewy wiatru układały szerokie fale na wyjątkowo wyrośniętych tego roku trawach. Kiedy zszedłem w obniżenie, schronisko znikło mi z oczu i czułem się sam. 
Nie samotny, ale sam. Jest coś podniecającego w byciu sam na sam z tak wielką przestrzenią. Mam to w każdych górach. Bieszczady, Karkonosze, czy Tatry – wczesnym rankiem, kiedy na górę nie dochodzą jeszcze tłumy biegaczy, lubię być na szlaku. 
Być może, dlatego lubię chodzić po górach z namiotem. I pewnie z tego samego powodu z niechęcią odbieram wszelkie zakazy dotyczące swobodnego ruchu turystycznego. Może jestem odmieńcem, ale unikam jak mogę zatłoczonych i „wesołych” pól namiotowych. Integracyjne noce na dużych kempingach wręcz napawają mnie obrzydzeniem. Wolno mi – to mój prywatny stosunek do świata i nie dorabiam do tego naładowanych etyką teorii. Po prostu lubię jedno, nie lubię drugiego i już. 
Tak rozmyślając łagodnie podchodziłem połoniną. W pewnym momencie daleko przed sobą zobaczyłem coś białego. To się ruszało. Nie miałem lornetki. Średniej mocy teleobiektyw też mi nie pomógł. Szedłem więc dalej. Wreszcie przez wizjer aparatu rozpoznałem ni mniej ni więcej tylko lamę. Mogłem spodziewać się tutaj jelenia, żubra, wilka, niedĽwiedzia nawet... ale lama przekraczała moj± wyobraĽnię. 
Wielkie trawy połoninne mają swoje zalety. Można iść po szlaku i nie patrzeć pod nogi. Potężne kępy nie pozwolą postawić nogi ani o pół kroku w bok. Tylko nieliczne kamienie wystające ze zbitej gliny grożą drobnymi potknięciami. 
Tak się zagapiłem przez ten wizjer, że niemal wlazłem pod pysk zwierzęcia. Była wyraźnie oswojona. 
Ja, człowiek w Andach niebywały, nigdy nie zetknąłem się z lamą tak bezpośrednio. Zwierzaki te są popularne w wielu ogrodach zoologicznych, ale płot oddzielający stanowi także psychiczną barierę. Wcale mnie nie opluła, jak to w miejskich ogrodach ponoć bywa. 
Kiedy byłem na wyciągnięcie ręki po prostu odwróciła się i poszła szlakiem tuż przede mną. Nieomal prowadziła do schroniska jak gospodarz prowadzi gościa. Okazało się, że tutejsi rezydenci kupili ją w ogrodzie zoologicznym. Żyła tu sobie wraz z koniem i osłem i chyba dobrze się czuła. Z pewnością swobodniej jej było na olbrzymiej połoninie niż w małym ogrodzeniu. 
I przyszły takie lata, kiedy starzy bywalcy przynosili na Wetlińską kilka butelek piwa dla siebie i gospodarzy oraz jabłko dla lamy. Chyba czekała na te jabłka od znajomych, bo rozpoznawała niektórych i towarzyszyła im przy posiłkach, a obdarowana smakołykiem dyskretnie na boku zjadała go i znów czekała. Lubiłem tego egzotycznego czworonoga. Doszło do tego, że nie potrafiłem wyobrazić sobie urokliwego schroniska bez lamy. Tak jakby była tam od zawsze. 
Były także plany znalezienia jej towarzysza na dalsze lata. Gdzieś dzwoniłem, coś uzgadniałem. Nic z tego nie wyszło. (...)
(...) A potem przyszedł taki rok, kiedy sam zjadłem przyniesione tam jabłko – nie było już lamy na Wetlińskiej. 
.................
Kilka lat później jechałem pociągiem ekspresowym do Warszawy. Jakaś narada, czy inny pomysł Zwierzchności. W przedziale cztery osoby. Dwie panie z pretensjami, odprasowany oficer i ja schowany za książką. Oficer tokował. Taki widać obowiązek mundur nań nakładał. Zeszło mu na sukcesy armii naszej, co to jest zwycięska. 
– Bo jak przyszedł stan wojenny, to mnie - proszę pań - wysłali w Bieszczady. Taki rozkaz. Panie wiedzą – rozkaz to rozkaz. W wojsku się nie wybiera.
Z lekka, zza książki, nadstawiłem ucha. Też bym chciał z musu zawodowego pojechać w Bieszczady. Niekoniecznie z powodu stanu wojennego – może nawet zwłaszcza. Poza tym sam coś niecoś wiedziałem o komisarzach wojskowych w tak zwanym terenie. Od paru lat byłem mieszkańcem Polski. Duże fotochromy pozwalały niepostrzeżenie zerkać na wysztyftowanego koguta.
Jego szamerunkowość z lekka się nadął zauważywszy pewne zainteresowanie u pań. Moja osoba z pewnością w ogóle go nie obchodziła.
– No i tam na końcu świata trzeba było robić porządki. I dyscyplinę, a to trudne jest. Tam drogie panie to same oryginały żyły. Obrośnięte, nieogolone, do zdjęcia w dowodzie niepodobne. Zresztą, na początku to nikt tam dowodu przy sobie nie nosił. Trzeba ich było zatrzymywać, wzywać tych co mogli tożsamość poświadczyć, a ci też dowodów nie przynosili. A śniegi to były, że strach. To czasem trzeba było po kilka dni takiego trzymać, aż ktoś z dowodem poświadczył. A tam granica tuż. I to jak ważna granica – panie wiedzą! Ważny ośrodek rządowy też tam był. Ciągłe inspekcje, kontrole i przeglądy. Ciężka była praca ...
I któregoś dnia wołają przez radio ze schroniska w górach, że pomoc potrzebna. Koniecznie ma przylecieć helikopter ratunkowy. Coś mnie tknęło. Turystów przecież nie ma, bo zakaz. Miejscowego to na takich - wiecie panie - górskich sankach by zwieźli. Pogoda była ładna, myślę sobie - proszę pań – polecę, popatrzę z góry na moje gospodarstwo. Helikopter przyleciał po mnie jak kazałem. Pilot cywil, ale po wojskowej szkole, znaczy dobry pilot. Bo najlepsze są wojskowe - proszę pań - szkoły. Ja też taką kończyłem. 
Panie podziwiały pstry zbiór kolorowych kresek na mundurze. Jakieś świecidełka na wyłogach. Któraś tasiemka była pewnie za ten stan wojenny. Może nawet gwiazdka. Rycerskie oblicze promieniało poczuciem dominacji nad otoczeniem. Teraz mówił już wyraźnie do wszystkich. Każdy mógł się czegoś od niego nauczyć. Nawet zapluty cywil z książką. Zapewne obrażałem go okazywanym brakiem zainteresowania.
- Ładne te góry z góry. Lądujemy na szczycie przy schronisku. I wtedy okazało się, że ta pomoc to potrzebna jest dla ich lamy, co to ponoć zachorowała. Lama to takie duże białe zwierze. Można obejrzeć w ZOO. Wtedy się wku..., znaczy zdenerwowałem. 
Teraz był już mentorski. Napompowana, poczerwieniała twarz i kilka fioletowo sinych żyłek na nosie i policzkach – oczywisty ślad głównej życiowej rozrywki. Mój ostentacyjny brak zainteresowania wyraĽnie go wpieniał. Tembr przeszedł w drylową połajankę.
- To my wypruwamy sobie żyły, żeby porządek był w narodzie. Z daleka od rodzin narażamy życie dla Ojczyzny. Służymy za wymiataczy nieporządków. Nie oglądamy się na niebezpieczeństwa i nie liczymy godzin służby, a oni wzywają nas do jakiegoś prywatnego bydlaka, co to zaniemógł, żeby go państwowym samolotem dostarczyć do weterynarza ...
- Rozkazałem odlot. Wtedy pytają mnie, co mają zrobić, bo chore zwierzę w takie śniegi nie da rady zejść. No i drogie panie musiałem podjąć samodzielną decyzję. (...)
(...) Regulaminy takiego przypadku nie przewidziały, ale jak trzeba to oficer musi sam zdecydować.
- No i? – panie były wyraźnie zaciekawione. 
- No i... skróciłem męczarnie bydlęciu, bo co ono winne? 
..................
Znałem ze szczegółami koniec tej historii. Opowiedzieli mi na Wetlińskiej, kiedy jadłem to przyniesione dla lamy jabłko. Nie spodziewałem się jednak kiedykolwiek spotkać zwyrodnialca, który tego dokonał. Zaś chwalenie się tym nadal nie mieści mi się w głowie.
Resztę drogi przesiedziałem w WARS-ie.
A na Wetlińską - jak dawniej - chodzę z jabłkiem.

 

Posiad pod Giewontem

Śniadanie przed schroniskiem ornaczańskim dojadłem pośpiesznie. Meteo zapowiadało na popołudnie opady deszczu, a mnie czekała daleka droga pod ciężkim plecakiem. 
...........................
Starą leśna drogą wolno podchodziłem pod Tomanową. Mocno starte bieżniki pionierek kiepsko trzymał się rozmoczonej ziemi. Skórzane pasy plecaka ostro wgniatały się w ramiona. Nawet podłożenie pod nie dwóch małych ręczników niewiele pomagało. To właśnie wtedy postanowiłem, że na kolejny wyjazd kupię sobie plecak ze stelażem i szerokimi miękkimi pasami. 
„Ciężki plecak, los garbaty
W czoła pocie dźwigasz klnąc,
A w plecaku jakieś graty,
Trochę żarcia no i koc.
Widzisz głupi jak to jest,
Tyle drogi w taki deszcz”
Zawieszony wysoko nad Wąwozem Kraków długo wpatrywałem się w szary monument Kominiarskiego. Mimo rosnącego zachmurzenia, jakoś odeszła mi ochota do forsownego marszu. Kilka spraw zostało na nizinach. Trzeba było coś z nimi zrobić. 
Tu, na górskim szlaku nie było pośpiechu. Od kilku już dni chodziłem z pozoru beztrosko. Nadszedł taki moment, że zupełnie wyciszony i uwolniony od codziennej nerwowości, mogłem się spokojnie zastanowić. 
To przytrafia mi się w górach za każdym razem. Po kilku dniach ostrego chodzenia przychodzi pora na spokojne podsumowanie nizinnej codzienności. Jakbym widział siebie z boku. Sprawy pozornie tracą wymiar osobisty. Zaczynam wtedy oceniać siebie jak zupełnie inną osobę. Bez samolubnego usprawiedliwiania wątpliwych posunięć i postaw. Nie wszystkie wnioski bywają budujące. 
..........................
Kawałek dalej za szczytem w wąskiej rozpadlince siedziała grupka młodych ludzi. Odpoczywali. Byli w wieku okołomaturalnym. Wesoło rozmawiali z wyraźnie krakowskim przyśpieszaniem końcówek zdań. Małe plecaki wskazywały na jednodniową eskapadę. Pogodnie odpowiedzieli na pozdrowienie. Przysiadłem się do nich. Wyciągnąłem kanapki i termos. Ogrom mojego wora wyraźnie budził ich szacunek. Każdy z nich przyszedł tu ze swoim małym bagażem i pewnie po drodze też mocno narzekał na jego ciężar. Każda Golgota ma swoją osobistą gorycz.
-Za jakie grzechy dają taką pokutę? – przekornie zagadnęła późna nastolatka z figlarnym błyskiem w oku.
-Za własne – odpowiedziałem z wyraźnym zainteresowaniem głębią tego błysku.
Wyobrażając sobie atrakcyjność moich przewinień w aspekcie ogromu pokuty bractwo skwitowało to śmiechem i zajęli się przerwana rozmową. 
................................
Na takich górskich posiadach natychmiast wszyscy są ze sobą na ty i to bez względy na olbrzymią czasem różnicę wieku. To, że rozmiłowani w górach pochodzą w prostej linii od tej samej pramałpy, jest dla nich oczywiste. Młodzieżowe towarzystwo wyraźnie jednak unikało „tykania” swojego mentora.
.....................................
-Niekoniecznie. Same góry jeszcze niczego nie rozwiązują. 
.....................................
-Piękna jest ta twoja świątynia ... być może modlisz się lepiej niż każdy z nas – zakończył.
....................................
-Może ... -tylko tyle zdołałem wydukać.
Starszy pan wiedział, że pokonał mnie w kilku słowach, ale na jego twarzy nie było cienia tryumfu. Rozmowy potoczyły się dalej.
Posiedziałem z nimi jeszcze przez jakiś czas, spakowałem się i poszedłem dalej. Pożegnaliśmy się ze szczerymi uśmiechami. Na Kondratową dotarłem wieczorem w siąpiącym deszczu. 
Tak zapamiętałem to spotkanie.
........................
Wiele lat później rozpoznałem w telewizorze charakterystyczną twarz i celowe, dla uproszczenia omawianych spraw użycie zakopiańskiej gwary przez starszego pana – Józef Tischner - wtedy był już profesorem. 
........................................
W ciągu tych trzydziestu z górą lat nie znalazłem dobrych argumentów, by móc kontynuować tamtą rozmowę i bronić wtedy postawionej tezy. Zresztą od dawna już wiem, że takich argumentów po prostu... nie ma! 
Ani dzisiaj, ani jutro ... nigdy już żadnej innej rozmowy z księdzem profesorem kontynuować się nie da. A szkoda. Do bólu!

Pisane w nocy po telewizyjnej informacji o śmierci księdza profesora Józefa Tischnera.

 

Trzy siostry

 

W późne słoneczne południe na Hali Gąsienicowej lubię usiąść na zewnątrz, od zachodu w wykuszu schroniskowego okna. Zaraz pierwsze od frontowego rogu jest moim ulubionym. Kubek herbaty wystarcza mi wtedy na długo. 
Powoli rzednący tłum jednodniowych turystów odsłania małe grupki tych co przyszli tu na kilka dni i zostają na nocleg. To właśnie oni nadają charakter wieczorów w schronisku. Dopiero po odejściu gwaru codziennej stonki na wierzch wypływają ciepłe dźwięki gitary a zamiast wrzaskliwych, zasapanych nawoływań słyszy się spokojne głosy rozmawiających z sobą ludzi. Nadchodzi powolutku Atmosfera. 
W coraz cieplejszych barwach wieczornego słońca zielone stoki Magury ciemnieją nabierając z każda chwilą coraz bardziej konturowej postaci. 
Z lewej, w kładącym się słońcu pobłyskują wielkie głazy na Kościelcu. Gdyby nie ten wielki rumosz, nie byłoby takich efektów. Luźno leżące na stoku wielkie głazy granitu powodują, że co chwila w słońcu błyszczą inne płyty. Zwykle opustoszały o tej godzinie Kościelec jakby ożywał tymi lśnieniami. 
Jest taki punkt przy schronisku, skąd linie stoków Kościelców wzajemnie się przedłużają się. To ciekawe, jak zmieniające się odcienie obydwu stoków dają co chwila zupełnie inny nastrój obrazu. Wpatrując się w to zjawisko zwykle ogarnia mnie coraz większa cisza płynąca z chłonięcia naturalnych dźwięków otoczenia. Z górnych okien docierają już na dół odgłosy krzątających się tam osób. 
W okołopołudniowym gwarze przewalających się tłumów można odnieść wrażenie, że istnieje tylko parterowa część schroniska z bufetem, huczącą, duszną stołówką i kilkoma zaśmieconymi stołami przy kosówce. Poza tym nie ma tu już nic, te góry i to schronisko jest tylko po to by docierający tu mogli wypić swoje piwo i biegając w kółko poszukać zakresu dla swoich komórek. Dosłownie i w przenośni.
Ale ta zagłuszana w południe część schroniska jest, żyje i ma swoje naturalne głosy, tylko dopiero w przedwieczornej ciszy jej dźwięki stają się słyszalne. Zwykle dopiero o takiej porze schodzę z gór. Czas stonki przeczekuję gdzieś wysoko. Zaszywam się pomiędzy głazami i oddzielony kosówką od hałasu na szlaku wchłaniam odgłosy ciszy. Ta cisza ma tak wiele różnych brzmień a statyczne obrazy w zmieniającym się świetle mają w sobie tyle dynamiki i ponadczasowej powagi.
Tego dnia jednak musiałem zejść do schroniska wcześniej. Konieczność przeprowadzenia trudnej rozmowy o bardzo osobistym charakterze zmusiła mnie do tego. Niezupełnie przypadkiem spotkaliśmy się poprzedniego dnia w tym miejscu i sam zaproponowałem czas i miejsce rozmowy. Neutralny, oderwany od codziennych spraw grunt dawał szansę złagodzenia brutalności słów, których nie można było w tej rozmowie ominąć.
Spotkanie właśnie się skończyło i zostałem w moim oknie sam. Moja herbata zupełnie wystygła i zamierzałem pójść po następną. 
Od dłuższego czasu z sąsiedniego wykusza spoglądała w moja stronę mocno posiwiała kobieta. Było coś znajomego w tej twarzy, ale skupiony na trudnej rozmowie nie pozwoliłem sobie na wysiłek przypominania sobie. Bardzo się starałem, by wypowiadane wtedy słowa możliwie najmniej raniły. 
Częściowo udało się w pogodnych i spokojnych słowach określić gdzie naprawdę leży problem i że żadne z nas nie jest temu winne. Trzeba tylko ocenić sytuację z możliwie małym zaangażowaniem emocji. Łatwo powiedzieć. To nie o moje emocje chodziło. Rozstaliśmy się jednak zachowując wzajemną sympatię. O to właśnie chodziło mi najbardziej. 
Teraz kobieta wychyliła się mocniej w moja stronę i przywoławszy mój wzrok spojrzeniem zapytała:
- Czy pański syn ma na imię Darek? (...)
(...) - Tak.
- A nie byliście razem pięć lat temu...
- W Morskim Oku – dokończyłem, bo w ułamku sekundy przypomniałem sobie skąd ją znam. Obrazy przesuwały się w myślach z zawrotną szybkością. Bzdury gadam. Najpierw przecież spotkaliśmy się właśnie tu, na Hali.
- Nie nie, pierwszy raz spotkaliśmy się wtedy tu.
- Tak – potwierdziła i pogodny uśmiech rozjaśnił jej twarz – A co teraz robi Darek?
- Właśnie wspina się w Kieżmarskiej. Trochę się wkurzam, bo właśnie z tą dziewczyną czekamy na jakiś telefon od niego. Ona tu już tydzień czeka. Ja przyszedłem wczoraj.
Wyraźnie pojęła, że wspomniana dziewczyna to moja rozmówczyni sprzed paru minut.
- Trochę słyszałam – uśmiechnęła się przepraszająco – nie wygląda to dobrze.
Nie miałem do niej żalu. W końcu to my rozmawialiśmy nie zwracając uwagi na otoczenie. Z tej odległości musiała słyszeć wszystko.
- To nie jej wina, ani tym bardziej moja. Ten huncwot po prostu głupieje w górach. Żal mi jej, ale i szkoda jej dla niego.
- Już wtedy było widać, że go bierze.
Tak było. Aż do jego matury omijałem skrzętnie Tatry. Po zdanych egzaminach na uczelnię przywiozłem go wreszcie tu. Zaraz pierwszego dnia wyszliśmy na Halę i zostawiwszy plecaki w sypialni poszliśmy na mały spacer. Doszliśmy tylko pod próg Zmarzłego Stawu. Zmęczeni całą nocą w pociągu i wtaszczeniem gratów leżeliśmy w popołudniowej ciszy. Wtedy usłyszałem głosy z Granatów. 
Nie było wątpliwości. Jakiś zespół ciężko pracował w ścianie. Systematycznie przepatrywałem żleb za żlebem i wypatrzyłem ich. Pokazałem synowi kierunek i spokojnie zacząłem go obserwować. Po jego reakcji natychmiast wiedziałem, jak to się skończy. I rzeczywiście, zanim poszedł na pierwszy wykład na tej swojej uczelni, już był członkiem kandydatem Klubu Wysokogórskiego.
Tego samego dnia wieczorem przed schroniskiem na Hali długo rozmawialiśmy z trzema starszymi kobietami. Darek z zachwytem opowiadał o widzianych taternikach. Już po kilku zdaniach wiedziałem, że kobiety są mocno zaawansowane w górskim rzemiośle. Dwie z pewnością wspinały się kiedyś. Na pewno znały się od co najmniej dwudziestu lat. 
I właśnie moja obecna rozmówczyni rzuciła wtedy niby bez związku, że zjadłaby dużą porcję sałatki. 
- A gdzie dają? – Darek spytał leniwie. Pewnie uważał marzenie kobiety za całkowicie nierealne. Ziewał zmęczony atrakcjami ostatniej doby.
- Tam – powiedziała bezbarwnym tonem i pokazała na widoczny na tle wieczornego nieba budynek na Kasprowym.
Poderwał się i samym wzrokiem mnie spytał. Błysk w oczach mówił wszystko.
- Półtorej godziny, żółtym szlakiem, gładko – odparłem niedowierzając własnym przeczuciom.
- Idę.
- Nie wariuj, za dwie godziny będzie zupełnie ciemno.
- Zdążę.
Dociągnął sznurowadła i wystartował tak jak stał. Wrócił po niecałych dwóch godzinach ledwo łapiąc oddech. Przyniósł wtedy całą furę tej sałatki i starczyło dla całej naszej piątki zamiast kolacji. Nie miał zielonego pojęcia, że swoim zachowaniem potwierdził dobre predyspozycje psychiczne do zespołowego działania w górach. Zarówno ja, jak i moje rozmówczynie wiedzieliśmy dobrze, jak takie inklinacje mogą się rozwinąć. Niesamowite było jedynie to, że ten klasyczny wręcz eksperyment zrobiliśmy bez żadnych wcześniejszych uzgodnień. (...)
(...) .................
- A jak tam pani koleżanki? – spytałem przerywając wspomnienia.
- Są tu.
Oczywiście, za dwa dni piętnasty sierpnia. Ich czas. Rusinowa.
- Krysia przyszła dzisiaj i od obiadu śpi a Alina poszła jak zwykle, na świstaki. Nie ma jej od rana – kończyła wyjaśniać.
Te świstaki to była niesamowita historia. Alina namiętnie je fotografowała. Miała podobno kilka tysięcy własnych zdjęć tych zwierząt. Od ponad dwudziestu lat przyjeżdża w pierwszej połowie sierpnia w Tatry i fotografuje świstaki. Nawet nie wchodzi na żadne szczyty. Chodzi tylko po to by fotografować. Wyłącznie świstaki. 
Wtedy, pięć lat temu po kilku dniach na Hali przenieśliśmy się do MOka. One też. Zupełnie przypadkowo znów nocowaliśmy w jednej sali. Wracając z Darkiem z Wrót spotkaliśmy panią Alinę na płaśni pod Mnichem. Ze strasznie starą Leicą w ręce skradała się za skałą. Nadchodząc spłoszyliśmy obiekt jej polowania, ale nie miała pretensji. Siedzieliśmy potem w trójkę oparci o jeden wielki głaz. Przed sobą mieliśmy Mnicha. Z tego miejsca nie był wcale taki niebotyczny. Darek badał wzrokiem odległe ściany. Ja oglądałem jej zabytkowy aparat a ona zupełnie nie pytana i bez widocznego powodu zaczęła opowiadać:
- Mąż zginął na Mięguszu. Szliśmy razem. On prowadził. Odpadł, a ja nie utrzymałam go. Nawet szybko zdjęli mnie ze ściany. Od tamtego wypadku nie dotknęłam liny i nie zeszłam poza szlak. Boję się. Co roku tu przyjeżdżam. Podchodzę tak wysoko w górę, aż przychodzi strach. Dalej nie potrafię iść, więc zostaję i zaczynam fotografować. Wygląda na to, że fotografuję ze strachu.
Już wtedy pomyślałem, że ona przyjeżdża w góry nie dla zdjęć, ale właśnie po ten strach. Nie odważyłem się jednak na taką uwagę. Wszak nie dla dyskusji opowiedziała nam swoją historię.
- Pani Alina dalej fotografuje tą starą Leicą? – wróciłem do realiów.
- A jakże, właśnie tu idzie.
Nadchodziła rzeczywiście. Spokojny krok starszej pani nie pozwalał nawet przypuszczać, że każdy dzień jej górskich wędrówek wiedzie do obezwładniającej granicy strachu i z powrotem. Z błyszczącą chromami Leicą na piersiach wyglądała jak zadowolony z życia niemiecki turysta.
Podchodziła do mojej rozmówczyni i dopiero gdy się przedstawiłem, skojarzyła moją twarz.
- A jak tam Darek?
- W porządku. Skończył studia. Teraz wspina się po słowackiej stronie.
- Wiedziałam, że będzie się wspinał. 
- Krysia przyszła w południe i teraz śpi. Skoro jesteś, to pójdziemy po nią. Ona mówiła, że przyniosła jakieś ciasto. Uczcimy takie spotkanie po latach.
Nie byliśmy na ty, ale chyba dobrze zapamiętałem imię – Zofia. Ciągle mówiła o jedzeniu. Była szczupła, ale z pewnością lubiła zjeść. Wtedy w Morskim Oku też to było widoczne. Mój plecak transportowy stał oparty o łóżko. W otwartej dolnej kieszeni widoczny był spory zapas konserw. Kończyliśmy już pobyt i tych puszek mieliśmy w nadmiarze. Codziennie odkupywała od nas jakąś, choć też miała wystarczający zapas prowiantu. Dla żartu wyjmowałem za każdym razem wszystkie, by mogła sobie wybrać. Przepraszała za to nagabywanie, ale widziałem, że było to silniejsze od niej:
-Widzi pan ja zawsze byłam gruba. Jak zaczęłam się wspinać, instruktor powiedział mi że powinnam schudnąć. Taki instruktor jest na początku wszystkim – prawie bogiem. Kochałam się w nim i bardzo chciałam dobrze się wspinać. On oczywiście nic nie wiedział. Głupia byłam. Skończyło się anoreksją. Długo się leczyłam, ponad (...)
(...) rok. Jak wyszłam ze szpitala, mój instruktor miał już żonę. I od tamtej pory ciągle chcę coś zjeść. 
Teraz poszły po panią Krystynę i wiedziałem że potrwa to długo. Mogłem bez pośpiechu pójść pod prysznic. 
Dziwne to były kobiety. Mieszkały każda w innej części kraju. Przejawiały nadzwyczajny poziom zażyłości, ale na pewno nie były spowinowacone. Przynajmniej w normalnym tego słowa znaczeniu. Bardzo już zaawansowane w latach, ale co roku przed odpustem na Rusinowej Polanie spotykały się w którymś z pobliskich schronisk i razem szły na to wyjątkowe nabożeństwo. Najtrudniej było poruszać się właśnie najstarszej z nich, pani Krystynie. Miała daleko zaawansowany ischias. 
Przy poprzednim naszym spotkaniu zawsze było tak, że kiedy my wychodziliśmy w góry, one jeszcze spały. Bardzo uważaliśmy by ich nie obudzić. Tylko raz, w Morskim Oku, odpuściliśmy sobie bo lało od rana. Pospaliśmy dłużej. Obudziły mnie tłumione stękania. 
Wtedy zobaczyłem z jakim trudem wstaje z łóżka pani Krystyna. Najpierw wysunęła się z łóżka na klęczki. Z tej pozycji dopiero unosiła tułów. Nie całkiem wyprostowana stawała na nogi. Wpół zgarbiona, z laską w ręku podchodziła do ściany i tam wreszcie całkiem się prostowała. Trwało to dobrych dziesięć minut
Udawałem że śpię, ale Darek obudzony jej stękaniem, przyglądał się udręczonej kobiecie. Miał we wzroku pewnie więcej przerażenia niż ciekawości bo w głosie pani Krystyny usłyszałem tylko autoironię:
- Widzisz chłopcze, tak się kończą noce w kolebach. Jak już zaczniesz się wspinać, nigdy nie śpij na gołych skałach. Za młodu to nawet przyjemne, ale na starość wygląda kiepsko. 
Darek nic nie powiedział. Szybko wstał i wyszedł do toalety. Powlokła się za nim postukując laską. Panią Krystynę zawsze kojarzę z laską. Po śniadaniu poruszała się już sprawniej, ale zawsze wolno i jakby dostojnie. 
Jak ona chodziła po górach? Nie miałem pojęcia. Nigdy nie spotkałem jej w drodze. Tego dnia, gdy widziałem jej wstawanie, był właśnie piętnasty sierpnia i trzy nasze znajome poszły z MOka na Rusinową Polanę. Wróciły późnym popołudniem zlane deszczem na wylot. 
Nas, przy tak paskudnej pogodzie, nic nie było w stanie wygonić ze schroniska. Nawet ruskie pierogi u Poraja nie dawały wystarczającej motywacji. Przesiedzieliśmy tam cały dzień.
Teraz też ... wyszła z Kuźnic na Halę. Dla zdrowego osobnika to niezbyt wielki wyczyn, choć wielokrotnie widziałem zdychających na tej drodze osiłków. Bardzo wiele osób uważa swoje wyjście na Halę za ogromne osiągnięcie dowodzące ponadprzeciętnych ambicji turystycznych. 
Jak to się ma do determinacji pani Krystyny? Przecież ona za dwa dni pójdzie stąd przez Gęsią Szyję na tą mszę. Dla zdrowego człowieka ponad trzy godziny marszu w jedną stronę! Czy mnie by się tak chciało?
Tak rozmyślając wszedłem do słabo zapełnionej jadalni. Ciche rozmowy tonęły w dużej przestrzeni. Wieczorem więcej posiłków pochodzi z własnych zapasów turystów niż ze schroniskowej kuchni. Na stołach pełno było najróżniejszych produktów, ale to właśnie stanowi szczególny koloryt wieczorów w schroniskowych jadalniach. Mimo tej różnorodności wyglądało schludnie. Nie było najmniejszego śladu po panującym tu w południe bałaganie. Na końcu sali ktoś dalej cicho grał na gitarze. 
Moje znajome siedziały w komplecie przy stole. Przywitałem się z panią Krystyną. Przez te pięć lat to ona postarzała się najbardziej. Miała naprawdę sędziwy wygląd. Tylko czerstwa twarz i jasne spojrzenie wskazywało na dużą jeszcze chęć do życia. (...)
(...) Na stole leżał duży kawał placka z jagodami. Pachniał domową kuchnią. W tym miejscu to był wyjątkowy rarytas. 
-Skąd pani ma ten placek?
-A byłam tydzień u znajomej gaździny w Chochołowie i dała mi go na pożegnanie. 
-I przyniosła go pani tu na górę ... w plecaku?
-Ano. Sam nie chciał wejść.
Porozmawialiśmy sobie tego wieczora bardzo długo. Pękła przy tym jakaś butelka grzańca. Nad poczynaniami Darka kiwały głowami, ale bez widocznej dezaprobaty. Mnie też jakby przeszła złość na szaleństwa i nieodpowiedzialność syna.
Rano poleciałem przez Zawrat do Piątki po szarlotkę babci Krzeptowskiej. Pół blachy tego specjału zapakowałem do plecaka i wróciłem po południu na Halę. 
Na posłaniu zastałem karteczkę przyciśniętą cukierkiem:
„Już nie czekam. Ucałowania i trochę słodkości. Anka”
Znajome bezbłędnie rozpoznały pochodzenie ciasta, a kiedy spytały - mogłem odpowiedzieć tylko:
- Samo nie chciało przyjść.
- Zupełnie jak tamta sałatka z Kasprowego – ależ miały pamięć te kobiety.

 

więcej opowiadań Zygmunta Skibickiego znajdziesz TUTAJ